13 wojen i jedna, Krzysztof Miller

Znak, 2013

Liczba stron: 350

Czerwone trampki Nikifora

Krzysztof Miller od 1989 roku fotoreporter Gazety Wyborczej, wcześniej związany był z CIA, czyli Centrum Informacji Akademickiej NSZ. Wtedy jeszcze samouk, więc starsi koledzy trochę się go czepiali, że to, że tamto, że lewym okiem fotografuje. Jednak jego szef Sławek Sierzputowski mówił o nim, że to Nikifor polskiej fotografii. W 1993 został ciężko pobity przez ochronę na festiwalu w Jarocinie. Sprawiedliwości doczekał się po siedmiu latach, w ciągu których sfotografował kilka wojen uchodząc z nich cało. Doszlifował swój styl, najchętniej używa szerokokątnych stałek, zoom ma więc nożny, jak chce z bliska to musi dygać. Jest jednym z najlepszych fotografów w kraju, choć niestety jego talent nie jest w pełni doceniony. Pewnie dlatego, że nie ma ciśnienia na sławę. Jako fotoreporter wie jak trudno „wtopić” się tło i być niezauważalnym. Jednak na tym polu też odniósł sukces – nie wpuszczono go na jego własny wernisaż zarzucając mu, że podszywa się pod Krzysztofa Millera.

Książka „13 wojen i jedna” to książka bardzo ważna i ważną pozostanie przez lata.

Krzysztof Miller podjął się trudnego zadania spisania swoich doświadczeń o tym, z czym przyszło mu się zmierzyć w pracy fotoreportera. Kiedy pisanie mu nie szło, spacerował po parkowej „Ścieżce Ryszarda Kapuścińskiego”, gdzie układał myśli przed przelaniem ich na papier. W przepiękny sposób zdefiniował siebie jako fotoreportera. Tak naprawdę pod tymi słowami mogliby podpisać się wszyscy reporterzy,

Nie jestem artystą fotografikiem. Jestem robotnikiem fotografii zapierdalającym fizycznie, z ciężką torbą po ulicy”.

Mam nadzieję, że ta sentencja będzie równie znana jak motto Roberta Capy.

Miller nie trzyma się chronologii wydarzeń i pisze jak mu wygodnie, ale bez patosu i bez ściemy. Jest  szczery, tak jak jego fotografie. Książka napisana została językiem, którego autor używa na co dzień. Bez lukru, bez pozerstwa, z odrobiną „kminy” końca lat 70-tych, kiedy to w Warszawie postrach siali git ludzie. Pisze językiem prawdziwym, co sprawia, że z miejsca Millera się lubi. Gdziekolwiek jest pamięta o swoim Górnym Mokotowie, o ul. Rakowieckiej, na rogu której był przecież sklep fotograficzny. Naprzeciwko tego sklepu powstało najsłynniejsze zdjęcie stanu wojennego. Może to wpłynęło na jego fotograficzny los.

Jedynym mankamentem książki jest to, że nie ma wszystkich zdjęć, o których pisze Miller, a reszta mogłaby być wydrukowana na lepszym papierze – w końcu to książka fotografa. Niektóre z brakujących zdjęć można obejrzeć w  książce pt „O wojnach”.

„Miller a chuj!” to jego swoiste „banzai – hurra!”

Włącza wówczas receptory radzące sobie z krótkotrwałym stresem, pozwalające funkcjonować, gdy inni truchleją i kiedy umysł ma kłopot z przetrawieniem obrazu oglądanego w wizjerze aparatu. Ale to hasło nie zawsze pomaga, a na pewno nie wtedy, gdy leży się w okopie metr na metr pod ciężkim ostrzałem moździerzowym. Wtedy, co tu ukrywać, panem życia i śmierci jest zwykły fart lub niefart.

Na wyjazdy Miller na ogół jeździł z kimś, bo tak i bezpieczniej, i raźniej. Tworzył tandem najpierw z Marią Wiernikowską, a potem z Wojciechem Jagielskim – świetne zdjęcia do świetnego tekstu. W tej książce Miller nie epatuje wojennymi okropnościami, lecz opowiada o świecie jaki widział i w jakim musiał przeżyć. Nie przesadza, nie konfabuluje.

Wiele razy chciałoby się krzyknąć: Miller, nawet kot ma tylko siedem żyć!

W książce znajdziemy sytuacje mrożące krew w żyłach, jak tę kiedy gazik prowadzony przez jakiegoś młokosa spadł ze zbocza wielokrotnie koziołkując wpadł do lodowatej rzeki. Jagielski pod wodą walczył o życie, a kierowca zamiast go ratować ubolewał nad zniszczonym autem. Dla przeciwwagi sporo jest także sytuacji humorystycznych, np. gdy z żołnierzami „łowił” ryby za pomocą granatnika przeciwpancernego. Raz na wojnę poszedł odziany w krótkie wojskowe spodnie. Zaprzyjaźnieni wojacy uznali, że to nie przystoi dorosłemu facetowi i załatwili mu długie spodnie od Armaniego. Z pomocy humanitarnej, którą prawdopodobnie sam dostarczył.

Fotografując opowiada o rzeczach strasznych, irracjonalnych, nie mieszczących się w głowie. Książka, którą się z nami podzielił, to świadectwo trudu, samotności, rozterek i bezsilności, samotności długodystansowca, która prędzej czy później dopadnie fotografa. Chyba, że wcześniej dopadnie go kawałek metalu. Często w wygodnym fotelu oglądając zdjęcia w gazecie myślimy, że taki fotoreporter to ma boskie życie – niemal wszystko podane na tacy . Nie mówi się głośno, że wiele redakcji chętniej ubezpiecza swój sprzęt niż fotografa. Że żadna akredytacja czy legitymacja prasowa nikogo nie ochroni w sytuacji, gdy ma się przystawioną lufę do głowy. Przed rozgniewanym tłumem czy kulą snajpera nie ochroni go też aparat fotograficzny. Na wojnie nigdy i nigdzie nie jest się bezpiecznym. Podczas snu w oknie jego hotelowego pokoju eksplodował pocisk. Angielscy dziennikarze przybiegli, by udokumentować jego śmierć, nie łudzili się, że ktoś przeżył. Ale przeżył, choć to raczej cud.

Pamięci, tej w głowie, nie da się sformatować tak jak karty w aparacie.

Fotograf zostaje sam z tysiącami zdjęć, które nie zostały nigdy opublikowane, ale które są w jego głowie. Demony wojny zagnieździły się także w głowie Millera. Nie wychodził z warszawskiego mieszkania bojąc się rosyjskiego ostrzału moździerzowego. W domu kotary były zasłonięte, żeby nie trafił go snajper. On za to trafił na leczenie do kliniki stresu bojowego, gdzie okiełznał swoje demony. Skończył także celująco studia, choć fotograf z takim doświadczeniem może pewnie wykładać na każdej uczelni.

Miller zabrał nas za kulisy wydarzeń: tych światowych i tych osobistych. Ma w sobie bardzo dużo pokory dla żywych i martwych bohaterów swoich zdjęć. Niektóre ze swoich prac tworzy techniką mokrego kolodionu, do której używa się bawełny strzelniczej, dzięki tej symbolice bohaterowie jego zdjęć stają się nieśmiertelni.

Jedna odpowiedź do “13 wojen i jedna, Krzysztof Miller”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.