Pod Anodynowym Naszyjnikiem / The Anodyne Necklace, Martha Grimes

Zupełnie nieświadomie sięgnęłam po książkę akurat w momencie jej wydania po polsku. Jako niecierpliwy czytelnik zaopatrzyłam się bowiem w kilka kolejnych części przygód Jurego i Melrose’a i w ten sposób stałam się niezależna się od kaprysów polskiego wydawcy.

„Pod Anodynowym Naszyjnikiem” znowu zabiera nas na angielską prowincję. Littlebourne to małe miasteczko zamieszkałe przez kilka rodzin, wśród nich mamy: ekscentryczne siostry, miłośniczki i obserwatorki ptaków, rodzinę Bodenhaimów – wstrętnych snobów, tak wstrętnych, że aż śmiesznych, pośrednika nieruchomości, pisarkę powieści kryminalnych, właścicielkę pubu, wiejskiego policjanta i paru innych.

Podczas obserwacji ptaków w lesie przyległym do miasteczka, jedna z sióstr znajduje zwłoki dziewczyny. Ciało jest mocno okaleczone, ponieważ morderca odciął ofierze wszystkie palce jednej dłoni. Na miejsce przyjeżdża zawrócony z urlopu Richard Jury ze Scotland Yardu. W ślad za nim przybywa jego przyjaciel Melrose Plant.

Jury i Melrose mają niełatwy orzech do zgryzienia. Co łączy serię oszczerczych anonimowych listów, które otrzymali mieszkańcy miasteczka, atak w londyńskim metrze na nastolatkę z Littlebourne, morderstwo w lesie i wcześniejszą kradzież naszyjnika z posiadłości położonej tuż za lasem? A że coś te wątki łączy, co do tego nie mają wątpliwości.

Jak zwykle zabawnie i ciekawie napisany kryminał. Bardzo mnie cieszyło, że Melrose’a było więcej niż w poprzedniej części, bo jego ironiczne teksty i ekscentryczne zachowanie są wyznacznikami atrakcyjności książki. Wiggins był jak zwykle zakatarzony, Jury poważniejszy od pozostałych, ale jak zawsze pełen uroku i sam trochę kimś zauroczony. Ciotka Agata została wywiedziona w pole i nie dotarła do Littlebourne.

Polecam gorąco, korzystajcie z okazji, że książka jest już polsku.

Zawsze Prowansja, Peter Mayle

Po mrocznej porcji literatury zapragnęłam słońca. A słońca i lazurowego nieba najwięcej o tej porze roku w Prowansji. Zdjęłam więc z półki zachomikowany na taką właśnie okazję mały tomik o wdzięcznym tytule „Zawsze Prowansja”. Wcześniej poznałam pisarstwo Mayla podczas lektury „Prowansja od A do Z” i wiedziałam już czego mogę się spodziewać. Wcale się nie pomyliłam.

Takiej porcji słońca, humoru i świeżego zapachu ziół potrzebowałam. Autor w kilkunastu niepowiązanych ze sobą rozdziałach notuje spostrzeżenia na temat samych Prowansalczyków, turystów i letników oraz wydarzeń lokalnych, w których miał okazję brać udział. Z przymrużeniem oka obnaża cechy mieszkańców Prowansji – skłonność do nadmiernej gestykulacji, opieszałość, umiłowanie do obfitych posiłków i napojów alkoholowych. Mnie najbardziej podoba się wielokrotnie podkreślana przez Mayla cecha przypisywana większości mężczyzn – zapytani o cokolwiek przyznają, że są w tej dziedzinie ekspertami… Po czym przystępują do długiego wywodu okraszonego przykładami, z którego nic nie wynika.

Książkę polecam tym, którzy chcą się dowiedzieć o Prowansji czegoś więcej niż znajdą w typowym przewodniku oraz tym, którzy potrzebują rozrywki. Ostrzegam jednak, że lepiej nie zaczynać lektury z pustym żołądkiem – długie opisy wyczynów kulinarnych i smakowicie przyrządzonych potraw mogą u nieostrożnego czytelnika wywołać  gwałtowne burczenie w brzuchu.

Biała Wiedźma, Adam Zalewski

Dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie tylu emocji. „Biała Wiedźma” irytuje, obrzydza, straszy i wciąga w duszną atmosferę niewyjaśnionych zagadek. Jednocześnie nie sposób się oderwać od kart powieści. W rezultacie rzucałam książką w kąt, po czym za chwilę przepraszałam się z tym opasłym tomem i zagłębiałam ponownie w lekturze.

Akcja powieści rozgrywa się współcześnie w Cedar Peak – małym sennym mieście, gdzieś w USA. John Adams mieszka na skraju lasu ze swoją żoną. Nie ma zbyt wielu przyjaciół w mieście, ponieważ sprowadził się tu kilka lat wcześniej, po przeżyciu załamania nerwowego i częściowej utracie pamięci. Przyjaźni się jedynie z barmanem Erniem i Bobem, kierowcą ciężarówki.

Na miasteczko pada strach. W biały dzień psychopata zabija siekierą Erniego oraz dwie klientki baru. Wkrótce potem ktoś porywa chłopca, który wybrał się do lasu. Mniej więcej w tym samym czasie, w lesie nad stawem zwanym Białą Wiedźmą ukazuje się tajemnicza postać kobieca przypominająca ducha. Widzą ją chłopcy z miasteczka oraz John Adams. Dwa wątki przeplatają się w powieści, wypełniając jej kartki atmosferą grozy.

Miejscowy szeryf Jeff Standfield robi wszystko, by odnaleźć mordercę. Za sprawą swojej żony zbliża się towarzysko do Boba i Johna oraz ich żon. Dzięki tej przyjaźni udaje mu się rozwiązać tajemnicę Białej Wiedźmy. Sprawę psychopatycznego mordercy rozwiązuje samodzielnie, dzięki swojej niezłomności i przenikliwości.

Oba wątki poprowadzone są mistrzowsko. Przez około sto pierwszych stron nie umiałam się wciągnąć w akcję i wciąż rwał mi się wątek, później, tak jak już wspomniałam, trudno było mi odłożyć książkę. Najwięcej negatywnych emocji wzbudziły we mnie opisy poczynań psychopaty z siekierą, który przez wiele lat pozostawiał za sobą krwawy ślad cierpienia. Wtedy najczęściej odkładałam książkę, by zobaczyć świat w normalnych, a nie tylko krwawo-czarnych kolorach.

Najwięcej sprzeciwu, natomiast, wywołał we mnie wątek, w którym opisane są muzyczne fascynacje mordercy. Jego zamiłowanie do Nicka Cave’a i jego „Murder Ballads” bardzo mnie zasmuciło – nie chciałabym aby czytelnicy postrzegali Cave’a jako podżegacza do morderstw. Sama Cave’a słucham i żadnych morderczych myśli nie mam.

Jak kamień w wodę, Per Wahloo & Maj Sjowall

Książki duetu szwedzkich pisarzy wznawiane są przez wydawnictwo Amber. Ja mam wydanie z 1990 roku. O Wahloo i Sjowallu przypomniałam sobie za sprawą recenzji książki pt: „Roseanna” w blogu Zakładka do książek. Popytałam, poszukałam w sieci i odkryłam, że kilkanaście lat temu czytałam inną powieść tych autorów. Książka nosiła tytuł „Zamknięty pokój” i była sprawnie napisanym kryminałem – tak dobrym, że do tej pory pamiętam dlaczego tytułowy pokój był zamknięty.

Bez wahania sięgnęłam więc po „Jak kamień w wodę…”. Książka ma podtytuł „Opowieść z życia policji”. I rzeczywiście opowiada o pracy szwedzkich policjantów pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Sportretowani policjanci zazwyczaj (bo są wyjątki) nie są ani superherosami ani nawet nie posiadają cech macho. To zwykli faceci, przychodzący do pracy i z niej wychodzący o określonej porze, wyjeżdżający na długie urlopy, starający się nie łączyć życia zawodowego z prywatnym. Generalnie są bardzo ludzcy, choć nie do końca sympatyczni.

Sprawa, którą rozpracowują rozpoczyna się od pożaru w kamienicy zamieszkałej przez drobnego rzezimieszka. Prawie wszyscy przyjmują założenie, że pożar wybuchł na skutek nieszczęśliwego wypadku, tylko Beck i Larsson, który był naocznym świadkiem pożaru, mają swoje podejrzenia i każdy z nich na własną rękę próbuje zdobyć dodatkowe informacje od ekspertów badających pogorzelisko. Intuicja ich nie myli i już wkrótce śledztwo zostaje wznowione.

Rozwiązanie nie przychodzi jednak łatwo i szybko. Zanim policjanci powiążą wiele wątków i spraw pozornie niezwiązanych, mija sporo czasu. Tym bardziej, że żaden z nich nie zarywa nocy i nie poświęca urlopu na żmudne dochodzenie – to wydało mi się bardzo nietypowe. Zazwyczaj policjanci pracują non stop – przynajmniej w książkach.

Chętnie wrócę do tego duetu, bo mimo tego, że książki pisali dawno, wydają się one jak najbardziej aktualne.

Dwa domki na kółkach, Marina Lewycka

„Dwa domki na kółkach” to według opisu na okładce „słodko-gorzka komedia miłosna o imigrantach z Polski i Ukrainy poszukujących w Wielkiej Brytanii swego miejsca w życiu”. Według mnie to także opowieść o ludzkiej naiwności.

Jola, Marta i Tomasz to Polacy. Irina, Andrij i Vitalij to Ukraińcy. Na polu truskawek u skąpego Anglika pracują z nimi dwie młodziutkie Chinki oraz Afrykanin, Emanuel. Nie układa się między nimi najlepiej, ponieważ oprócz oczywistych różnic charakterologicznych, dochodzą różnice kulturowe. Polki zostały sportretowane przez Lewycką najokrutniej – Jola to grubiańska puszczalska lalunia, a jej siostrzenica Marta to brzydka trzydziestoletnia dewotka. Tomasz natomiast jest wiecznym chłopcem z gitarą, którego cechą charakterystyczną są śmierdzące adidasy.

Ukraińcy to dwoje młodych ludzi, których różni więcej niż można by się spodziewać. Irina pochodzi z rodziny inteligenckiej, Andrij to syn górnika z Donbasu. Mają także zupełnie odmienne poglądy polityczne. Rodzina Iriny czynnie brała udział w Pomarańczowej Rewolucji, na znak czego Irina nosi we włosach pomarańczową wstążkę, Andrij stał wówczas po przeciwnej stronie barykady. A jednak coś ich ku sobie przyciąga. Pojawia się też dreszczyk emocji, bo Irina przez cały swój pobyt w Anglii ucieka przed pośrednikiem, który próbuje siłą nakłonić ją do pracy w seksbiznesie.

Trzeci Ukrainiec – Vitalij to bandyta, który za pieniądze sprzedałby własną duszę. Trzyma się z gangami zamieszanymi w handel żywym towarem i pośredniczy w poszukiwaniu taniej siły roboczej dla brytyjskich przedsiębiorstw produkcyjnych.

Na skutek nieprzyjemnego zajścia wszyscy muszą opuścić pole truskawek i szukać zatrudnienia gdzie indziej. Trafiają do wielu innych miejsc pracy, a w każdym z nich są okrutnie wykorzystywani. Przypada im najgorsza praca, zakwaterowanie w miejscach urągających godności ludzkiej, nie raz cierpią głód. A przy tym naiwnie wierzą kolejnym pośrednikom roztaczającym przed nimi wizję ogromnych zarobków.

Książka nie jest zła, fabuła szybko się rozwija, następuje wiele zwrotów akcji, przygody zbieraczy truskawek są często zabawne. Jedyne co odstraszało mnie w tej powieści to nieprawdopodobna głupota i naiwność ludzka oraz całkowita nieumiejętność wyciągania wniosków przez bohaterów powieści. Z jednej strony ich żałowałam, że tacy biedni, że tak ciężko muszą pracować i nic z tego nie mają. Z drugiej strony myślałam: „Dobrze wam tak, bo jesteście meganaiwni i nie tu szukacie szczęścia.”