Kamienista droga, Franciszek Szczęsny

Novae Res, 2011

Liczba stron: 162

Nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać po tej powieści, dlatego też każda kartka czymś mnie zaskakiwała – czasem w sposób pozytywny, czasem w negatywny. Opowiedziana historia nierozerwalnie związana jest z Polską i jej historią powojenną. Rzecz dzieje się na Kaszubach kilka (może kilkanaście) lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. Na skraju wsi mieszka nastoletnia Mariolka ze swoją matką oraz ojczymem. Nie zna swojego prawdziwego ojca, ale z ojczymem dogaduje się znacznie lepiej niż z rodzicielką.

Mariolka zakochuje się w Andrzeju. Jest to dziwna miłość, bo młodzi prawie się nie znają. Mariolka kontrolowana jest przez matkę, a ta nie pozwala jej wychodzić z domu. Dziewczyna zatem zakochuje się w swoich wyobrażeniach Andrzeja i swoich nadziejach na wyrwanie się spod opieki despotycznej i cholerycznej mamy. Miłość ta doprowadza do tragedii, w której wszyscy będą przegranymi, nawet ci, którzy doprowadzili do nieszczęścia w imię źle pojętych zasad przyzwoitości. Duszna atmosfera pobożnej, zapijaczonej i rozplotkowanej wsi przebrzmiewa w całej książce. Dopełnieniem tragedii jest nieprofesjonalne podejście lekarzy i księdza do swoich obowiązków.

To książka na jeden wieczór, o ile czytelnik zniesie na raz tak dużą dawkę nerwów. Skąd one? Po pierwsze są reakcją na naiwność. Nie wiem czy na ziemi znalazłaby się dziewczyna bardziej naiwna, nierozgarnięta i ubezwłasnowolniona niż Mariola. Sama sprowadza na siebie nieszczęścia i nie potrafi uwolnić się od okropnej matki. Po drugie, są reakcją na przerysowane postaci – matka dziewczyny składa się w stu procentach z cech negatywnych – jest porywcza, niesprawiedliwa, agresywna, władcza, zimna i bezwzględna. Przy tym głupia. O Mariolce – wcieleniu naiwności już pisałam. Ojczym jest natomiast wcieleniem łagodności i podporządkowania w stosunku do swojej wrednej żony, którą usprawiedliwia przed sobą i innymi powołując się na trudne przejścia wojenne.

Jest to historia, która mogłaby się wydarzyć. Wierzę, że jeszcze w ubiegłym wieku istniały takie miejsca jak opisana wieś i ludzie, którzy postępowali w podobny sposób, niezgodny z logiką. Jest to również historia, która z powodzeniem mogłaby zostać sfilmowana. Zabrakło mi jednak pogłębionej charakterystyki postaci, bo nikt w świecie realnym nie jest aż tak bardzo jednoznaczny jak członkowie rodziny głównej bohaterki.

Teleny, Oscar Wilde

Interwers, 2011

Liczba stron: 238

Językoznawcy i badacze literatury do tej pory nie wiedzą czy powinni przypisywać tę powieść Oscarowi Wilde. Nie ma silnych dowodów na to, że był autorem lub współautorem tej książki, a jednocześnie nie ma podstaw by wykluczyć go z kręgu osób zdolnych do napisania tej książki. Najbardziej do mnie przemawia teoria (opisana również w przedmowie tłumacza) jakoby powieść powstawała w odcinkach i pisana była przez przyjaciół związanych ze sobą tajemnicą. Cóż to za tajemnica? Taka, której wyjawienie groziło więzieniem. Krąg znajomych Wilde’a składał się bowiem z podobnych jemu homoseksualistów.

Tytułowy Teleny to pianista, obiekt pożądania i miłości narratora. Narrator – Kamil Des Grieux – opowiadana o swoim życiu, którego kolejne etapy wyznaczają doznania erotyczne. Najpierw te mało go zadowalające – z kobietami, a potem spełniające jego marzenia i idealnie wpisujące się w jego potrzeby – z mężczyzną, który stał się miłością jego życia. Opisy scen miłości są bardzo wnikliwe i stanowią co najmniej połowę treści książki. I choć napisane są subtelnym językiem to należy pamiętać, że „Teleny” to powieść pornograficzna TYLKO dla dorosłych.

Czytając odniosłam wrażenie, że ta książka powstała po to, by bawić i podniecać osoby w kręgu wtajemniczonych. Opis płomiennego uczucia między Kamilem a Telenym trąci trochę kiczem, ale stanowi oś wiążącą poszczególne sceny erotyczne. Najdziwniejsze jednak jest to, że całość napisana jest całkiem znośnie i przy użyciu języka literackiego, a nie potocznego. To sugeruje, że Wilde mógł być jeśli nie autorem to czytelnikiem tej powieści, który nadał ostatecznego szlifu literackim próbom swoich znajomych.

Supermarket Bohaterów Radzieckich, Jachym Topol

Czarne, 2005

Liczba stron: 78

Ostatnio jedna z amerykańskich blogerek książkowych zamieściła wpis pt: Książka prowadzi do książki. To właśnie „Supermarket Bohaterów Radzieckich” naprowadził mnie na powieść Stasiuka pt: „Jak zostałem pisarzem”, ponieważ napisany został jako przedmowa do jej czeskiego wydania. Pierwotny tytuł to „Jak wędrowaliśmy do Stasiuka”. „Supermarket” nabyłam w namiocie z książkami podczas pobytu nad morzem jako rezerwę na podróż, gdy wydawało mi się, że nie starczy mi książek przywiezionych ze sobą. Gdy jednak dobrze wczytałam się w opis na okładce postanowiłam najpierw zapoznać się z autobiograficzną powieścią Stasiuka, a potem zobaczyć co do powiedzenie ma jego czeski kumpel. Teraz, z perspektywy czasu widzę, że to było dobre posunięcie.

Topol wraz ze swoimi kolegami literatami wybiera się na sentymentalną podróż do Polski w odwiedziny do Andrzeja Stasiuka, z którym znają się od lat. Mają przy okazji przeprowadzić z nim wywiad dla zainteresowanych czasopism czeskich. Panowie chcę mieć jak najbardziej egzotyczną i malowniczą podróż do Wołowca położonego przy granicy polsko-słowackiej, więc gdzie się da idą pieszo. Przechodzą przez góry i stołują się w małych przygranicznych miasteczkach poznając lokalnych świrów oraz historię tych miejsc. Suto zakrapiana alkoholem wyprawa dociera wreszcie, dość styrana na miejsce, gdzie jakoś brakuje czasu na przeprowadzenie zleconych wywiadów z Andrzejem.

Topol pisze wyśmienicie – podobnie jak przy „Jak zostałam pisarzem” raz po raz parskałam śmiechem. Jednak wartość tej niewielkiej książeczki polega przede wszystkim na tym, co zostało opowiedziane o miejscach, przez które przechodziła międzynarodowa grupa literatów. Ten niewielki spłachetek ziemi miał bardzo skomplikowaną historię, w grobach leżą Polacy, Łemki, Niemcy, Ukraińcy służący w armii niemieckiej i Słowacy. W czasie wojny nie ominęły tego regionu walki, a ziemia przechodziła z rąk do rąk. Topol pochyla się nad tymi ludźmi i nad tą ziemią. Bo to nie dzięki alkoholowi pitemu w nienormalnych ilościach wyprawa się udała, ale dzięki miejscom, o których warto pamiętać.

Taka mała książeczka, a tak dużo ważnej treści. Postanowiłam posprawdzać co jeszcze ma do zaoferowania współczesna literatura czeska, ponieważ moja wiedza o niej sprowadza się do Pawlowskiej, Viewegha oraz Kundery. Ponadto koniecznie powinnam poczytać „Duklę” Stasiuka.

Cytat

Do zapisywania cytatów i swoich myśli na temat lektur mam notes. Zwykły gruby notes, lekko już zużyty, bo często eksploatowany. Jest wypełniony niemal do ostatniej kartki. Staram się go trzymać w zasięgu ręki, bo rzadko zaznaczam cokolwiek w książkach czy to ołówkiem, czy to innym znacznikiem i jeśli nie zapiszę od razu to potem nie chce mi się wertować kartek w poszukiwaniu zdania, które zrobiło na mnie szczególne wrażenie.

Ostatnio znalazłam w sieci ciekawy cytat, zaznaczyłam tekst i skopiowałam używając klawiszy Ctr + C. Następnie przez dłuższą chwilę zastanawiałam się jaki jest skrót klawiszowy, który pozwoliłby mi przenieść tekst do mojego notesu… Doznałam całkowitego pomieszania światów!

Dlaczego wysiliłam się na ten przydługi wstęp? Otóż w „Dziennikach” Virginii Woolf znalazłam zdanie, w którym i ona tęskni za niemożliwym. I ona chciałaby jednym gestem rozwiązać większy problem. I też związany jest z czytaniem. Przekonajcie się sami, jaka to by była wygoda:

„Dużo bym dała, żeby móc odwrócić tak ze trzydzieści kartek i przeczytać, co z nami będzie.”

Genialnie proste! Podejrzewam, że taka myśl nie raz pojawiła się w waszych głowach, bo jak to wymyślił pan tekściarz „Życie, życie jest nowelą…” Tylko szkoda, że trzeba po kolei rozcinać kartki, żeby przeczytać co dalej.

Nikt nie widział, nikt nie słyszał, Małgorzata Warda

Świat Książki, 2010

Liczba stron: 397

Nie jestem obrażalska. Zacna to cecha u czytelnika. Nie dąsam się na autorów, z którymi nie było mi po drodze i daję im kolejną szansę. Przede wszystkim to ja na tym korzystam, bo przełamuję stereotypy przeze mnie utworzone.

Zaczęłam recenzję pisząc o sobie, a nie o książce ponieważ po skończonej lekturze odczuwam satysfakcję z tego, że sięgnęłam po najnowszą powieść Małgorzaty Wardy. Inna książka Małgorzaty Wardy, którą czytałam wkrótce po założeniu bloga, zupełnie mi nie podeszła. W przypadku powieści „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” jest zupełnie inaczej.

Nie jest to typowa powieść kryminalna, powiedziałabym, że z kryminałem ma niewiele wspólnego, chociaż opowiadana historia dotyczy zaginięcia siedmioletniej Sary wychowywanej samotnie przez ojca. Po feralnej sobocie, gdy dziewczynka nie wróciła do domu, świat ojca oraz starszej siostry Sary – Leny wywraca się do góry nogami. Osiemnaście lat żyją z nadzieją, że Sara się znajdzie. Żywa lub martwa… Tragedia zaciąży na życiu Leny, które w innej sytuacji może mogłoby wyglądać inaczej.

Ta i inne historie przedstawione w książce, pokazują losy osób dotkniętych największą tragedią, jaka może się przydarzyć rodzicom. Rodziny zaginionych dzieci nigdy już nie są takie same jak przed zdarzeniem. Poczucie winy, żałoba, nadzieja połączona z obawą sprawiają, że wiele z nich rozpada się, nie mogąc znieść widoku najbliższych, którzy przetrwali. Temat porwań i więżenia dzieci był eksploatowany przez media po ocaleniu Nataszy Kampusch, ale chyba nie powiedziano jeszcze wszystkiego. Warda dokłada swoją wizję, która rzeczywiście porusza…

Znalazłam w tej książce elementy, które jednoznacznie kojarzyły mi się z książką „Ominąć Paryż” – kręgi artystyczne, w których obracają się bohaterki, poetyckie opisy kojarzące mi się z nadmiernym (i niepotrzebnym) sentymentalizmem i nawiązania do piosenek. I oczywiście błędy ortograficzne w ich angielskich tytułach… W jednym słowie nawet dwa błędy. (Ja się nie czepiam, ja pokazuję cechy łączące obie powieści Małgorzaty Wardy.) Szczęśliwie nie miałam pod ręką innej książki, bo już miałam po tych błędach się poddać (były na początku powieści). Teraz uważam, że było warto ją przeczytać dla psychologicznej głębi postaci. Wam również polecam.