Kartki z pamiętnika młodej mężatki, Magdalena Samozwaniec

WAB, 2011

Liczba stron: 100

We wstępie do książki wspomina się o tym, że powstała przede wszystkim dla pieniędzy. Rozrzutna Madzia Kossakówna znalazła się w takim dołku finansowym, że jedynym ratunkiem było napisanie krótkiej powieści na zamówienie wydawcy. Krążą również pogłoski, że cała książka powstała przez jedną noc, a przy pisaniu pomagała siostra Madzi – Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Istnieje duża szansa, że siostry Kossakówny były świadkami wydarzeń, które zostały opisane w książce. Wszak ich ojciec, znany malarz, rezydował na ostatnim piętrze hotelu Bristol w Warszawie, i chętnie gościł u siebie córki przybywające na „gościnne występy” do stolicy.

Jest maj 1926 roku. Bohaterka satyry, Mimi, to młodziutka i głupiutka Polka poślubiona Francuzowi. Przybywa do stolicy swojej ojczyzny w podróż sentymentalno – lansersko – romansową. Towarzystwa dotrzymuje jej miglanc Kazio, z którym Mimi chętnie by zgrzeszyła. Plany młodej mężatki, uwolnionej chwilowo spod kurateli męża, przerywa wybuch „wojny” w Warszawie. Mimi z okien Bristolu obserwuje przebieg walk zwanych przewrotem majowym. Kobietka niewiele rozumie z tego, co dzieje się na ulicach stolicy, jednakże mocno i patriotycznie kibicuje Polakom. Idzie nawet do hotelowego fryzjera, aby jej widok cieszył oczy żołnierzy.

Książka ilustrowana jest wieloma fotografiami przedstawiającymi Magdalenę Samozwaniec, Warszawę lat dwudziestych oraz skutki przewrotu na ulicach miasta. Niedługi, humorystyczny tekst autorki uzupełniony został przez wydawcę dokładnym opisem przebiegu walki oraz tłem historycznym.

Między tymi dwiema częściami książki istnieje przepaść – Samozwaniec pisze z humorem, lekko, koncentrując się na ograniczeniach umysłowych Mimi. Dla czytelnika kupującego książkę tuż po wydarzeniach majowych tło polityczne przewrotu było klarowne. Czytelnik współczesny dostaje dołączoną do satyrycznej książki zupełnie poważną analizę historyczną. Nie mnie oceniać czy to dobrze, czy źle. Przeczytałam obie części i przy wersji zdarzeń spisanych przez Samozwaniec co chwila się uśmiechałam. Tło historyczne było ciekawe, ale niekonieczne.

Słodkie lato, Mari Jungstedt

Bellona, 2011

Liczba stron: 350

Wszyscy już narzekali na złą kolejność wydawania książek, która trochę zaburza czytanie, więc i ja coś dorzucę od siebie. Szkoda, że tak się stało, bo dopiero po przeczytaniu „Słodkiego lata” lepiej poznajemy Karin i okoliczności w jakich dopuściła się do złamania prawa, o których mowa była w „Umierającym dandysie”. No i oczywiście jest jeszcze wątek, który ciągnie się od pierwszej części do ostatniej, czyli związek Johana i Emmy. Mnie już się wszystko pomieszało – o co i ile razy się kłócili, ile razy schodzili się i rozchodzili. Tylko, że w sumie jest mi wszystko jedno czy Emma będzie szczęśliwa, czy nie, bo, jak już wiele razy wspominałam, uważam ją za najbardziej antypatyczną i destrukcyjną postać ze wszystkich, które przewijały się w cyklu.

W „Słodkim lecie” poznajemy trochę inny kawałek Gotlandii – morderstwo zostaje popełnione na wyspie Faro, miejscu ustronnym i urokliwym. Ktoś strzela do wypoczywającego na kampingu mężczyzny, kiedy ten wczesnym rankiem uprawia jogging. Prowadzącym śledztwo policjantom nie wydaje się żeby to była zbrodnia szaleńca. Zakładają, że na mężczyznę wydano wyrok. Komu i za co podpadł przedsiębiorca budowlany? Tropy prowadzą ich na manowce.

Choć książki Jungstedt nie są literaturą najwyższych lotów, to jednak doskonale spełniają swoją funkcję – są dla mnie rozrywką, szybkim czytadłem, gdy nie mam możliwości skupienia się na bardziej wymagającej lekturze. Polubiłam cykl o Knutasie i Karin i już zaczynam żałować, że przede mną tylko jeden – ostatni tom i, że nie ma więcej.

Można narzekać, że Jungstedt nie rozwija zbyt wielu wątków pobocznych, że pisze prosto i tylko to, co potrzeba, aby poprowadzić intrygę kryminalną. Wydaje mi się jednak, że właśnie ta prostota jest cechą charakterystyczną jej pisarstwa. Mnie ten styl odpowiada bardziej od kwiecistych opisów, zagmatwanej fabuły i nagromadzenia faktów i postaci. I wcale mnie nie martwi to, że większość akcji wyparowuje mi z głowy zaraz po zamknięciu książki. Kryminały są od tego by bawić, relaksować, a nie po to, by zalegać na sumieniu, dręczyć psychikę i obciążać przepracowany umysł.

Jan Nowicki. Droga do domu, Rafał Wojasiński

Nowy Świat, 2009

Liczba stron: 120

Podczas Czytelniska mój mąż wyszperał „Drogę do domu”, książkę o Janie Nowickim. Chciałam ją przejrzeć i od razu cała mi się przeczytała. Tekstu w niej niewiele, bo oprócz niego w książce znajduje się sporo czarno-białych fotografii. Spodziewałam się biografii, a dostałam impresje na temat przemijania.

Jan Nowicki nie odsłania swojej przeszłości. Mówi raczej o innych, o tych nieznanych bohaterach codzienności, swoich kolegach i przyjaciołach z dzieciństwa, sąsiadach, znajomych. Dużo mówi o tych, których już nie ma, a którzy mieszkają w jego sercu. Dużo mówi o swoim przemijaniu. Dlatego książka jest bardzo melancholijna, nastrojowa, miejscami liryczna.

Nie poznałam dzięki niej Nowickiego, zobaczyłam tylko inne – poważniejsze oblicze tego aktora, który ostatnio występował w denerwującej reklamie. Nie zdołałam go ani polubić ani znielubić. Nie zainteresowałam się na tyle, by zechcieć obejrzeć jakiś film z tym aktorem. I dlatego jestem trochę zawiedziona. Nie lubię książek – hołdów ku czci jakiejś osoby. A tę tak właśnie odebrałam.

Biała Maria, Hanna Krall

Świat Książki, 2011

Liczba stron: 141

Hanna Krall pisze specyficznie. Nie każdy polubi krótkie rozdziały oraz zaglądanie do opisywanych historii od środka, a nie od początku. Hanna Krall tworzy impresje, unika opisów. Krąży wokół tematu winy i kary oraz losów Żydów w czasie wojny i po niej. Nie inaczej jest w „Białej Marii”, książce, która choć ma małą objętość, przygniata tematyką. A ta skupia się na problemie „winy niezarzucalnej”.

Jak autorka interpretuje ten zwrot? Według niej „wina niezarzucalna” to zaniechanie, to coś, o co nie można bezpośrednio oskarżyć czy obwinić. A jednak jest winą, grzechem, bo gryzie sumienie, dręczy i powraca. W książce jest kilka takich przykładów, między innymi mowa o kobiecie, która nie chce zostać matką chrzestną małej żydowskiej dziewczynki, choć akt chrztu mógłby dziecku ocalić życie.

Hanna Krall nawiązuje do postaci znanych: Marka Edelmana, który starał się bajkami łagodzić cierpienie śmiertelnie chorej Grażyny Kuroniowej. Pisze o Kieślowskim i jego „Podwójnym życiu Weroniki” oraz 'Dekalogu”. Wspomina o prywatnym życiu wybitnego reżysera.

A „Biała Maria”? To może być imię jednej z bohaterek, to również nazwa pięknego serwisu z porcelany Rosenthal oraz kamień – alabaster, z którego wykonano nagrobek. W książce Hanny Krall wszystko się łączy, wszystko ma sens, dawne winy nie zostają zapomniane. Ludzie pamiętają.

Chociaż nie potrafię pisać o książkach tej autorki, to bardzo lubię je czytać. Wkraczać w intymną atmosferę, domyślać się ukrytych podtekstów, śledzić losy nieznanych mi ludzi. Dzięki specyficznemu stylowi oraz nagromadzeniu symboliki należy jej książki czytać powoli, z rozmysłem. Dać sobie czas na zrozumienie i przeżycie opisywanych historii. Tym razem i ja dopuściłam się „winy niezarzucalnej” – przeczytałam za szybko i zostawiłam sobie za mało czasu na myślenie o tej książce. Kiedyś do niej wrócę. Obiecuję!