Elżbieta Cherezińska o Północnej Drodze

W tym tygodniu w Poznaniu odbywa się impreza kulturalna zatytułowana „Pora na Skandynawię”, w ramach której odbyło się m.in. spotkanie z Elżbietą Cherezińską, dotyczące cyklu Północna Droga. Nie mogło mnie tam zabraknąć, nigdy mi nie za wiele rozmowy o tych książkach, poza tym chciałam na własne uszy usłyszeć czy autorka ma zamiar kontynuować opowieść, jako że zakończenia „Trzech młodych pieśni” w żadnym wypadku nie można uznać za zamknięte i definitywne.

Zacznę od tego, co było dla mnie zaskoczeniem – na spotkanie mimo fatalnej pogody, przybyło bardzo wielu miłośników „Północnej Drogi” płci obojga i o dużej rozpiętości wiekowej. Było nas tak dużo, że organizatorzy musieli dostawiać krzesła.

Spotkanie prowadziła pani Katarzyna Zagórska, która w dużej mierze przyczyniła się do wprowadzenia sympatycznej i rozluźnionej atmosfery na wstępie ustalając z czytelnikami ile z treści może zdradzić podczas rozmowy, tak aby nie „skrzywdzić” tych, którzy nie przeczytali ostatniej części Północnej Drogi.

Elżbieta Cherezińska mówiła o tym jak powstawały książki. Pierwotny pomysł obejmował tylko jedną część, ale wkrótce rozrósł się po to, by najpełniej przedstawić świat męski i świat kobiet schyłku epoki wikingów. Głębokie przekonanie autorki o tym, że ludzie tysiąc lat temu niewiele różnili się w swoich postawach od nas, doprowadziło do powstania tak różnorodnych postaci. Najlepiej widać to na przykładzie ich stosunku do nowej wiary. Sigrun, opiekunka ogniska domowego, boi się wszelkich zmian i choć ma taką osobowość, która jest wzorem wszystkich cnót chrześcijańskich, pozostaje przy Starych Obyczajach. Halderd, kobieta polityk z wizją, religię traktuje instrumentalnie i gotowa jest na zmianę, jeśli ta pomoże jej w osiągnięciu celów. Einar z kolei, przymuszony do przyjęcia chrześcijaństwa, jest idealistą, który żyje nadzieją na wprowadzenie do swojego kraju religii chrześcijańskiej w jej czystej postaci.

Autorka zdradziła również które z części lubi najbardziej i przez która powieść nie mogła przebrnąć odświeżając sobie lekturę przed przystąpieniem do pisania finałowej powieści 🙂 Wspomniała o tym jaki miała pierwotny pomysł na okładkę i dlaczego w końcu został on odrzucony. Wspomniała, że niektórzy czytelnicy zarzucają jej, że „pojechała z fantasy” w części czwartej i że przesadziła z nią w scenach walki. Wyjaśniła też, że berserkowanie, o którym mowa, nie jest elementem fantasy – jest to zjawisko opisane przez historyków, nie do końca zrozumiane i wyjaśnione przez współczesnych, ale występujące w wielu opisach z epoki. Była mowa o roślinach wykorzystywanych przez Gudrun oraz roli Frei w mitologii nordyckiej.

Na koniec autorka powiedziała, że rzeczywiście zostawiła sobie furtkę z myślą o powrocie na Północną Drogę i że ma różne pomysły na poprowadzenie tej historii. Teraz jednak odpoczywa od wikingów zajmując się innymi epokami literackimi. I, uwaga, jej najnowsza książka będzie o II wojnie światowej i zostanie wydana w okolicach wakacji przez Zysk i S-kę. Czekam niecierpliwie, ponieważ według autorki są to „bękarty wojny po polsku”.

Niestety nie miałam czasu na stanie w kolejce po autograf, zatem w tym miejscu dziękuję pani Elżbiecie Cherezińskiej za ciekawe i inspirujące spotkanie oraz przepiękne książki.

Emma, Jane Austen (audiobook)

Biblioteka Akustyczna, 2009

Czas nagrania: 19 godz. 10 min. Czyta Magdalena Woźniak

Liczba stron: 480 (wydanie Świata Książki z 2007r.)

Zastanawiało mnie jak wypadają książki Jane Austen w wersji audio. W końcu rzadko słyszy się ludzi mówiących w sposób charakterystyczny dla epoki wiktoriańskiej, czyli wielokrotnie złożonymi zdaniami, bogatymi w przymiotniki i inne ozdobniki. Ponadto ilość słów potrzebna do przekazania jakiejś myśli u Jane Austen rozrasta się tak, że ledwie można ogarnąć sens wypowiedzi. Kiedy mam książkę przed oczami, nie ma problemu, bo zawsze mogę wyłowić sens z natłoku słów. A jak było w przypadku audiobooka?

Zacznę jednak od tego o czym jest ta książka. U Austen zawsze chodzi o miłość, nawet jeśli pozornie o nią nie chodzi. Tytułowa bohaterka – dwudziestojednoletnia Emma Woodhouse po ślubie swojej opiekunki, guwernantki i przyjaciółki, mieszka sama z ojcem. Z nudów i z kaprysu rozpieszczona i pewna siebie pannica zaprzyjaźnia się ze skromniej urodzoną panną Harriet. Niestety dla Harriet przyjaźń ta nie przynosi wiele dobrego. Za namową rozkapryszonej Emmy odrzuca oświadczyny mężczyzny, z którym łączy ją uczucie, w nadziei na znalezienie lepszej partii. Emma uwielbia bawić się w swatkę i uważa, że nikt lepiej od niej nie zna się na ludziach. Sama nie chce wychodzić za mąż i nie szuka kandydata do swojej ręki. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że według Emmy nikt nie jest jej godzien. Zanim jednak dotrzemy do zakończenia książki, los spłata Emmie wiele niespodzianek.

Nie przepadam za książkami o miłości, nie czytam romansów ani powieści kończących się happy endem. Książki Jane Austen, według mnie, zahaczają jeszcze o inną kategorię – o satyrę. Autorka obdarza swoich bohaterów cechami charakteru, które stawiają ich w niepochlebnym świetle. Praktycznie nie ma u niej osób idealnych, a w „Emmie” tych nieidealnych jest sporo. Naprawdę trudno lubić główną bohaterkę. Przez ten czas, kiedy słuchałam książki, nie myślałam o niej inaczej niż „głupia Emma”. Mówiłam: „To ja teraz posłucham sobie głupiej Emmy”. I epitetu nie stosowałam z myślą o powieści, lecz o bohaterce. Wracając jednak do elementów satyrycznych nie można pominąć egzaltowanej i pierdołowatej panny Bates oraz ojca Emmy, który zajmuje u mnie pierwsze miejsce wśród literackich hipochondryków.

To książka lekka, miła, przyjemna, aczkolwiek niegłupia, bo złośliwa Jane Austen mistrzowsko ukazała wredne charakterki, powierzchowność i kiczowatość osób z racji urodzenia uznających się za lepszych od innych. Wnikliwa analiza zachowań i aspiracji wyższych sfer ukazała je w bardzo niekorzystnym świetle. Dzięki słodkiej złośliwości autorki czytanie Emmy jest znośne nawet dla tych, którzy stronią od romansów.

Zaczęłam od tego, czy książka Jane Austen dobrze wypada w wersji audio. Otóż, nie do końca. Chociaż wdaje mi się, że jest to kwestia lektora. Magdalena Woźniak niestety nie podobała mi się w roli lektorki książki. Akcentowała nie te słowa, co trzeba, stosowała przedziwną intonację, stawiała kropki i przecinki tam, gdzie nie powinno ich być. To bardzo rozprasza, bo ulatuje sens zdań. Sprawdziła się tylko w roli jazgotliwej panny Bates.

Hotel nomadów, Cees Nooteboom

WAB, 2012

Liczba stron: 255

„Hotel nomadów” jest książką wydaną w serii podróżniczej. Nie jest na pewno najnowszą pozycją, jednakże zawarte w niej uwagi i obserwacje holenderskiego kandydata to literackiej nagrody Nobla, są uniwersalne i tak samo aktualne teraz, jak i w latach powstawania tej książki.

Autor sam siebie nazywa nomadą – połknąwszy bakcyla podróży, oddaje się im bez końca, a jego życie wyznaczają kolejne przeloty, wędrówki, poznawanie nowych miast i obserwowanie ludzi. Z jednej strony najbardziej charakterystyczne, bo występujące podczas każdej podróży jest nocowanie w hotelu. Z drugiej strony, podróżnik taki jak Nooteboom, spędził w hotelowych pokojach tak wiele nocy i dni, że akurat ta część podróży wydaje się z perspektywy czasu najmniej istotna i nie zapadająca w pamięć. To, że hotel dostał się do tytułu książki, można uznać za wielką dla niego nobilitację.

Jaki jest sens nieustannego podróżowania?

„Skrywanym i podświadomym celem niektórych podróży jest wprawienie podróżnika w całkowite zakłopotanie, takie oderwanie go od korzeni, że jego własne życie wydaje się na tyle mgliste, że z wielkim trudem będzie mógł do niego powrócić. Dopiero wtedy naprawdę byłeś daleko, tak bardzo gdzie indziej, że być może stałeś się przez to innym człowiekiem.”

Nie wszystkie istotne podróże muszą wieść nas daleko za horyzont. Dla autora równie ważne jest coroczne podróżowanie i mieszkanie w domu, który ma na jednej z hiszpańskich wysp. Będąc w Hiszpanii, staje się po części Hiszpanem, żyje tak jak społeczność wyspy, czytuje te same gazety. Jednocześnie ma świadomość, że jest osobą z zewnątrz.

Najciekawszym fragmentem książki jest opowieść o Wyspach Aran oraz ich miłośniku, kronikarzu, znawcy – Timie Robinsonie. To opowieść o wielkiej fascynacji zrodzonej z niczego, o człowieku, który pokochał miejsce surowe, nieprzyjazne i napisał o nim doskonałą książkę.

Większa część książki „Hotelu nomadów” poświęcona jest jednak Hiszpanii oraz lokalnym sprawom wyspy, na której pomieszkuje Nooteboom. Jak jeszcze pisanie o mikrokosmosie małej społeczności okazało się ciekawe, to najmniej zajmujące dla mnie były fragmenty, w których autor rozważa różne aspekty rozwiązań politycznych i społecznych dla Hiszpanii, tym bardziej, że sprawy o których mowa są już mocno przeterminowane. Miłośnicy Hiszpanii na pewno znajdą w rozważaniach pisarza o wiele więcej przyjemności, niż ja.

Chłopcy, Jakub Ćwiek

Sine Qua Non, 2012

Liczba stron: 320

Nie czytałam innych książek Jakuba Ćwieka, chociaż docierało do mnie wiele pozytywnych opinii. Wiem, że jego książki składają się na cykl, a ja obecnie mam tyle rozpoczętych serii, że nie chciałam wchodzić w kolejną. Ucieszyłam się widząc, że autor wydał „Chłopców”, książkę samą w sobie. Pomyślałam, że będzie ona dobra na zapoznanie się ze stylem autora i sprawdzenie czy jesteśmy w stanie się porozumieć.

„Chłopcy” to kilka opowiadań ściśle ze sobą złączonych tematyką oraz bohaterami. Opowiadają o tytułowych chłopcach – członkach gangu motocyklowego, którzy wraz z Dzwoneczkiem, tytułującym się ich mamą, mieszkają w zrujnowanym lunaparku. Tak, Dzwoneczkiem – przypomina Wam się jakaś książka z dzieciństwa? Piotruś Pan żyje w chłopcach, którzy chociaż wyglądają groźnie i dorośle, wciąż są rozbrykaną bandą, która sprawnie funkcjonuje tylko kierowana stanowczą ręką Dzwoneczka (który wcale nie jest grzeczną dziewczynką).

Czym zajmują się chłopcy? Rozprowadzaniem tajemniczego proszku, który pomaga ludziom uprościć wiele spraw w życiu. Nie, to nie taki proszek, jak myślicie… Poza tym eliminują nieumarłych przedzierających się do realnego świata i zagrażających ludziom. Ponadto do swojego lunaparku zapraszają sieroty z domu dziecka – nie tak znowu bezinteresownie, ale nie zdradzę Wam oczywiście po co.

To była lekka, miła i przyjemna lektura. Autor zmieszał elementy z „Piotrusia Pana” z fragmentami „Władcy much”, co dodało odrobiny mroku harcom chłopców. Ale mimo tego, książka okazała się idealna na wieczory po wytężonej pracy, kiedy trzeba dać odpocząć myślom i posłać je na inne tory. Jeśli pozostałe książki Jakuba Ćwieka są podobnie przyjemne w czytaniu, to muszę je kupić, żeby czekały na półce jako remedium na gorsze dni.