Czarny dom, Peter May

Wydawnictwo Albatros, 2014

Liczba stron: 464

Po przeczytaniu (zapewne pobieżnym) kilku recenzji, utkwiło mi w głowie, że „Czarny dom” jest świetnym kryminałem, który trzyma w napięciu praktycznie od pierwszej do ostatniej strony. Mroczny tytuł oraz okładka utwierdziły mnie w wyborze lektury. Akcja powieści toczy się na Wyspie Lewis, oddalonej od stałego lądu i charakteryzującej się surowym klimatem i równie surową społecznością. Pochodzący z wyspy Fin Macleod po wielu latach od wyjazdu, zostaje skierowany do swojej rodzinnej miejscowości, w której doszło do przerażającej zbrodni. Fin ma zbadać związek między tym morderstwem, a podobnym przypadkiem popełnionym w Edynburgu.

Na wyspę wraca niechętnie, ma niezbyt miłe wspomnienia związane z tym miejscem. Na każdym kroku napotyka znajomych, niemal każdy kamień na plaży przypomina mu jakąś historię z dzieciństwa i wczesnej młodości. Historie te najczęściej są smutne i przypominają mu przeżytą w dzieciństwie tragedię oraz niespełnioną miłość. Znalazłszy się na Lewis, Fin więcej czasu poświęca wspomnieniom niż pracy śledczej. Niezaprzeczalnie łatwiej mu zdobyć informacje niż przyjezdnym śledczym, lecz rozwiązanie zagadki morderstwa nie jest proste. Każdy dzień odkrywa nowe tajemnice, a elementy układanki za nic nie chcą się wpasować w swoje miejsca.

„Czarny dom” jest powieścią obyczajową z elementami kryminału w proporcjach mniej więcej 70 do 30 procent. Wspomnienia z dzieciństwa – pierwsze dni w szkole, zabawy z najbliższym sąsiadem i przyjacielem, pierwsza miłość i rywalizacja o dziewczynę zajmują bardzo dużo miejsca. Fragmenty te mają głębokie uzasadnienie i prowadzą powoli do finału, który przybiera sensacyjny i dramatyczny obrót. Na ostatnich stu stronach akcja gwałtownie przyspiesza, wątki się splatają, życie bohaterów zostaje wywrócone do góry nogami, tajemnice wychodzą na światło dzienne. Swoją drogą jak na taką małą społeczność, zagęszczenie sekretów i tajemnic jest rekordowo duże.

Przyznam, że przez pewien czas byłam trochę rozczarowana – nudziło mnie czytanie o pierwszym pocałunku pierwszaków na sianie w stodole czy odprowadzaniu koleżanki do domu. Pragnęłam, żeby coś się wreszcie zaczęło dziać – coś, czyli jakaś akcja kryminalna. Na to trzeba było jednak sporo poczekać. Ostatecznie emocjonująca końcówka książki, zamykająca wszystkie rozpoczęte wątki, wynagrodziła mi długie czekanie i zadecydowała o tym, że sięgnę po kolejne części tej trylogii.

Sprawa Munstera, Hakan Nesser

Czarna Owca, 2014

Liczba stron: 384

Hakana Nessera wybieram za każdym razem, gdy mam ochotę na dobry kryminał. Na szczęście lista książek wydanych przez tego pisarza jest dość długa, więc mam jeszcze z czego wybierać. „Sprawa Munstera” to kolejny tom serii z komisarzem Van Veeterenem. Nie pytajcie mnie jednak który, bo nie czytam ich po kolei.

Po odejściu Van Veeterena z policji, bieżące sprawy przypadają teraz tym policjantom, którzy dotychczas byli w cieniu świetnego detektywa. Wszyscy liczą na to, że komisarz po zrobieniu sobie przerwy wróci do byłej pracy, a jego odejście uważają za chwilową fanaberię. Brakuje im jego zmysłu obserwacji i analizy, nic więc dziwnego, że na bieżąco informują kolegę o przebiegu prowadzonych przez siebie spraw. Ta, która przypadła Munsterowi, od samego początku jest dziwna. Nic w niej nie idzie tak, jak powinno.

Czterech emerytów, spotykających się w barze i wspólnie grających w loterii trafia dużą wygraną. Na poczet wypłaty nagrody panowie pozwalają sobie na więcej i wracają do domów w stanie mocno wskazującym. Jest późno w nocy, gdy żona jednego z nich znajduje zwłoki męża w łóżku. Ktoś zadał mężczyźnie wiele ciosów nożem. Czyżby komuś zależało na tym, by w wygranej partycypowało tylko trzech zwycięzców? Wiele na to wskazuje. Jednakże prawie nic nie potwierdza tej opcji. Czy starszy pan był zamieszany w coś nielegalnego?

Śledztwo posuwa się powoli, policjanci nie bardzo mają się za co złapać. Przesłuchania obejmują dorosłe dzieci zabitego, jego żonę, przyjaciół oraz sąsiadów. W końcu jedna z osób przyznaje się do zbrodni. Niestety to jeszcze nie koniec. Ostatnie rozdziały powieści obfitują w wiele zwrotów akcji i dramatycznych wydarzeń. Istotną rolę odgrywa również Van Veeteren, który naprowadza Munstera na rozwiązanie zagadki, podważając oficjalna wersję wydarzeń. Okazuje się, że pozornie zwykły człowiek i nierzucająca się w oczy rodzina mogą skrywać wiele tajemnic. Nie bez znaczenia jest też widoczny na okładce nóż – narzędzie to pójdzie w ruch wielokrotnie na kartach tej powieści.

„Nessery” czytam na jeden raz. Najczęściej w soboty, bo wtedy mam czas przed południem. Wczesnym popołudniem już jestem po lekturze – pełna wrażeń, podekscytowana, zdziwiona takim a nie innym obrotem sprawy, czasem zdegustowana, gdy czytam o okropieństwach. „Sprawa Munstera” jest bardzo wciągająca, więc lepiej na planować jej na wieczór. Jeśli tak zrobicie, to działacie na własne ryzyko 🙂

Wayward Pines. Szum, Blake Crouch

Wydawnictwo Otwarte, 2014

Liczba stron: 336

Rzadko czytam opisy z okładek, ponieważ już kilka razy zostałam uraczona streszczeniem niemal całej książki. Tym razem też nie przeczytałam, no może pospiesznie przebiegłam wzrokiem, lecz nie skupiałam się na szczegółach. Trochę głupio, bo gdybym zarejestrowała napis Archiwum X, wiedziałabym, co czytam. Z opisu zapamiętałam tylko agenta specjalnego i sądziłam, że mam do czynienia z thrillerem lub kryminałem.

Wspomniany już agent, Ethan Burke, przybywa do niewielkiej mieściny zwanej Wayward Pines, by zbadać zaginięcie dwóch innych przysłanych tu agentów. Niestety, zanim dostanie się do miasta, zostanie ofiarą wypadku samochodowego. Jego pierwsze wspomnienia z Wayward Pines to przebudzenie na skraju rzeki. Burke trafia do szpitala, gdzie zaczyna odzyskiwać pamięć. Mimo kiepskiego stanu fizycznego, postanawia doprowadzić do końca swoją misję. Coś niepokojącego wyczuwa już podczas spotkania z miejscowym szeryfem. Nie podoba mu się również to, że nie może skontaktować się z rodziną ani swoim przełożonym. Najbardziej osobliwa rzecz zdarza się, gdy agent próbuje wydostać się z miasta. Okazuje się bowiem, że…

Dalej nie powiem. Bez skrupułów zdradzę natomiast, że w pewnym momencie powieść skręca w stronę science-fiction czy też fantastyki. Fabuła robi się coraz bardziej zagmatwana, nie zgadzają się daty, czas przyspiesza lub zwalnia, pojawiają się dziwne, człekopodobne istoty oraz lekarz, który zdaje się być jakimś szarlatanem. Powiem szczerze, gdyby nie czytało się tak szybko, porzuciłabym książkę. Nie dla mnie archiwa X. W pewnym momencie zaczęłam zastanawiać się jak autor wybrnie i jakie wytłumaczenie zaserwuje czytelnikowi na koniec. Ta ciekawość pchała mnie do przodu i przyznam, że zakończenie wypadło całkiem przekonująco. Nie jestem pewna czy sięgnę po następne części tej historii (wydaje mi się, że będą kolejne odsłony przygód Ethana Burke), bo mimo tego, że książka jest wciągająca i czyta się ją błyskawicznie, to nie bardzo odnajduję się w tego typu historiach i wolę pozostać przy thrillerach i kryminałach bez domieszki fantastyki. Wydaje mi się jednak, że powieści Croucha mogą znaleźć dość szerokie grono sympatyków.

Jak zostałam wiedźmą, Dorota Masłowska

Wydawnictwo Literackie, 2014

Liczba stron: 165

Za górami, za lasami było sobie Wydawnictwo Literackie, które uznało, że wie, jakie książki mi się podobają i postanowiło obdarować mnie najnowszą produkcją Doroty Masłowskiej. Wydawnictwo nie wiedziało jednak o mnie wszystkiego i najprawdopodobniej nie było świadkiem tego jak z rok temu pokłóciłam się z mężem o Masłowską właśnie. Tak, tak, my się nie kłócimy o brudne gary w zlewie, lecz o LITERATURĘ 🙂 Przy tym ja byłam stroną atakującą Masłowską, a mąż (nieco przekornie) jej adwokatem. Przesyłka przyszła jakiegoś strasznego dnia, gdy czułam się zabita pracą i padłam bez tchu na kanapę, łąpiąc w biegu nieotwartą kopertę. Trochę się zdziwiłam widząc nową książkę nielubianej pisarki, ale nie miałam siły odrywać tyłka od podłoża, żeby wymienić ją na coś innego. I właśnie tak dokonałam czynu niesłychanego – przeczytałam „Jak zostałam wiedźmą”.

Po tym przydługim i niepotrzebnym wstępie pora na jakiś konkret. Otóż jest to książka o wstrętnej wiedźmie, która przemierza świat w poszukiwaniu pulchnego, pożywnego kąska. W oko wpadł jej niegrzeczny Boguś, miłośnik czipsów i iPhonów. Spryskuje więc jego rówieśnicę Podmianą Myśli i wysyła na poszukiwania chłopca. Wyprawa do świata jak ze snu wiedzie przez uśpione miasto i stawia na drodze dziecka inną wiedźmę – Żulerię von Mocz, dystrybutorkę wszelkiego obrzydlistwa.

Odnoszę jednak wrażenie, że nie o fabułę tu chodzi, lecz o przesłanie, które streścić można zdaniem: Ludzie mają dużo, ale i tak chcą więcej. Co jakiś czas w tekście pisanym wierszem pojawia się bowiem motyw zachłannych, nienasyconych ludzi, którzy żrą te swoje czipsy i wpatrują się w coraz większe telewizory marząc o tym, by mieć to, czego jeszcze nie mają. Jak w tym fragmencie:

Jak tak wracam do domu, zła, zmarznięta, mokra,
idę i ze złością zaglądam ludziom w okna.
A mieszkam na świata skraju, dwa lata zabiera mi dojść tam,
a okno przy oknie, a w każdym się świeci,
a wszędzie, gdzie zaglądam,
czy firanka w nim ze złota, czy z gazety starej,
wszędzie siedzą tak samo, telewizję oglądają
i liczą, czy więcej, więcej, więcej mają,
czy tak jak zawsze: za mało, za mało, za mało.

Jak już zapewne dostrzegliście w tym fragmencie, tekst nie zawsze się rymuje. Nie wiem czy to świadomy zamysł autorki, czy może napisała „Wiedźmę” na kolanie. Tak czy owak książka ta jest dziwna, ale jakoś mnie to nie zaskoczyło. Teoretycznie jest to bajka dla dzieci, lecz dla dzieci nie bardzo się nadaje. Dziecko nie zrozumie ani przesłania, ani większości ukrytych smaczków (nie zaprzeczam, że takie są). Dorosły przeczyta i zapomni, bo niczego odkrywczego w niej nie znajdzie. Jedyna prawdziwa przyjemność płynie podczas czytania i oglądania obrazków (ta wiedźma jest naprawdę paskudna, z nosa wystają jej jakieś gałęzie). Nie namawiam i nie odradzam. Osobiście, poczytuję to za sukces, że przeczytałam – od początku do końca i nie czułam niesmaku jak w przypadku innych książek Masłowskiej.

Sońka, Ignacy Karpowicz

Wydawnictwo Literackie, 2014

Liczba stron: 208

Sama szata graficzna tej książki zdradza, że mamy do czynienia z inną powieścią Karpowicza niż te, do których zdążyliśmy przywyknąć. Zanim zagłębiłam się w jej treść, zastanawiałam się czy to dobrze, że autor zerwał z konwencją, do której nas przyzwyczaił i która ugruntowała jego pozycję na rynku księgarskim. Lektura „Sońki” dała mi twierdzącą odpowiedź na to pytanie.

Awaria samochodu na wiejskiej, podlaskiej szosie otwiera przed bohaterami szansę na spotkanie, do którego w innym wypadku nigdy by nie doszło. Na drodze Igora, znanego reżysera teatralnego, staje staruszka, tytułowa Sońka, ze swoim równie wiekowym psem oraz krową. Sońka zaprasza mężczyznę do swojego domu, a raczej ubogiej chaty, gdzie opowiada mu historię swojej wojennej miłości. Igor, który we wnętrzu chatki mentalnie ponownie staje się Ignacym z Podlasia, jest pierwszym i jedynym jej słuchaczem.

Wojenny romans, który nie może skończyć się dobrze, stary pies z obrożą z gotyckimi literami, niedobre dzieciństwo i młodość to ważne elementy tej tragicznej historii. Jednak ta powieść niesie w sobie znacznej więcej treści niż zawiera w sobie poruszająca opowieść Soni. Stawia sporo pytań o tożsamość i pochodzenie, o wolę życia i przetrwania. Pochyla się nad jedną opowieścią, uświadamiając czytelnikowi, że wraz z odchodzeniem starych ludzi, umierają również ich niewypowiedziane historie.

Nie bez powodu powieściowy Igor jest z zawodu reżyserem. Już w trakcie słuchania Sońkowej opowieści, przekłada ją sobie na język teatru. W mojej głowie natomiast od razu zrodziło się mnóstwo wątpliwości (czyli podejrzewam, że zareagowałam tak, jak zaplanował to sobie Karpowicz, znany z tego, że robi z czytelnikiem, co chce). Czy artysta ma prawo do tej historii? Czy wystawienie jej na deskach teatru nie jest nadużyciem, zdradą wobec Sońki? Tutaj aż prosi się o postawienie pytania o to, co mogą artyści i gdzie leży granica – w którym momencie kończy się plagiat a zaczyna inspiracja.

Zdaję sobie sprawę, że trochę mogło mnie ponieść w interpretacji książki, lecz właśnie takie myśli plątały mi się po głowie po lekturze „Sońki”, która już nawet na poziomie dosłownego odczytywania tekstu ma w sobie to coś, co urzeka, wzrusza i hipnotyzuje. Polecam!