Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie, Marek Niedźwiecki

Wielka Litera, 2014

Liczba stron: 311

Marek Niedżwiecki to postać znana tym, dla których trójkowe listy przebojów były oknem na świat muzyczny w latach 80 i 90. Sama zaliczam się do osób, które wyczekiwały cotygodniowych zestawień listy siedząc przy odbiorniku radiowym i czekając na moje ukochane The Cure i inne bardziej i mniej przelotne miłostki muzyczne. Wówczas nie zadawałam sobie pytania, kim jest prowadzący. Po prostu był, miał swoje powiedzonka, charyzmę i łatwość dostosowania się do sytuacji. To, że obecnie z przyjemnością czytam o moich bohaterach wczesnej młodości, świadczy chyba o tym, że niebezpiecznie zbliżam się do wieku, gdy człowiek częściej wraca do przeszłości, niż planuje swoją przyszłość 😉

Bohater i autor tej książki opowiada o swoim życiu zachowując chronologię zdarzeń i wybierając takie fragmenty swojej autobiografii, które potwierdzają fakt, iż Niedźwiecki od dziecka jest radiotą, czyli człowiekiem radia. Już jako chłopiec spędzał czas z uchem przy radioodbiorniku, nagrywając piosenki, zapisując usłyszane informacje o wykonawcach i płytach i marząc o tym, żeby pewnego dnia zasiąść przed mikrofonem i poprowadzić własną audycję, najlepiej w Trójce, skąd wywodzili się jego „idole” – Kaczkowski i Mann. Jako student politechniki wreszcie zaczął tworzyć radio studenckie oraz… pierwsze listy przebojów, na które głosowali mieszkańcy okolicznych akademików. Droga do Trójki nie była łatwa, nikt nie zabijał się o zbliżającego się do trzydziestki inżyniera. Ostatecznie jednak opłacało się postawić wszystko w życiu na jedną kartę.

Zdumiał mnie fakt, iż autor świadomie zrezygnował z wielu rzeczy, by poświęcić się pracy w radiu, którą postawił na pierwszym miejscu – przed małżeństwem i możliwością pracy za granicą w czasach, gdy przynosiła ona prestiż i pieniądze. Rozbawiły fragmenty ukazujące go jako freaka oraz świrów i świruski hejtujące bądź stalkujące głos z radia. Jako ciekawostkę przeczytałam o powodach rezygnacji z Trójki oraz impulsie do powrotu na jej łono. Z podziwem przyswoiłam, że Niedźwiecki nie dał się upolitycznić i niczym lita skała trwał przy graniu piosenek i mówieniu o ich wykonawcach. Zrozumiałam, że autor ma do siebie dystans, nie stawia siebie w centrum świata i zaakceptował siebie takim jaki jest – podkreśla, że jest mistrzem braku asertywności i trochę fajtłapą, który trwa przy swoich przyzwyczajeniach i nie przepada za zmianami. Iskrę szaleństwa widać natomiast w podróżach do Australii, którą Niedźwiecki sobie szczególnie upodobał i gdzie ładuje akumulatory.

Książka ilustrowana jest licznymi fotografiami z archiwum autora, podzielona na krótkie rozdziały, napisana niepretensjonalnym językiem, nie próbuje udowodnić niczego ponad to, że Niedźwiecki jest radiotą. Polecam!

Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety, Mark Helprin

Wydawnictwo Otwarte, 2014

Liczba stron: 541

Intrygujący i nieprzenikniony jest sam tytuł tej książki. Pierwsze kilkadziesiąt stron ma na celu uświadomienie czytelnikowi, że pozna niezwykłe, pełne przygód życie osiemdziesięcioletniego Amerykanina, Oscara Progresso, ukrywającego się w Brazylii. Wszystko to nie pozostawia wątpliwości, że w powieści będzie się dużo działo. W końcu osiemdziesiąt lat to dużo czasu, który można wykorzystać na walkę z kawą, zabicie kilku ludzi i miłość do niezwykłych kobiet.

Oscar Progresso zbliża się do kresu swojego życia. Pozostały czas postanawia wykorzystać na spisanie wspomnień. A ma o czym pisać, bo jego życie było niezwykłe, tak jak niezwykły jest sam bohater – największy wróg kawy, jaki chodził po świecie, rozbijający ekspresy, demolujący kawiarnie, gardzący tymi, którzy „zatruwają się” tym napojem. To, co przydarzyło mu się w dzieciństwie kładzie się cieniem na jego życiu i ma duży wpływ na podejmowane przez niego decyzje. Młodość spędzona w zakładzie zamkniętym w połączeniu z niezwykłą inteligencją i skłonnością do ryzykownych zachowań, zawiodły Oscara na szczyty, pozwoliły zrobić oszołamiającą karierę w banku, zostać mężem miliarderki i … zrezygnować ze wszystkiego w imię ideałów i kiełkującej w głowie zemsty.

Powieść na w sobie elementy obyczajowe, przygodowe i łotrzykowskie. Każdy rozdział odkrywa przed czytelnikiem nowy aspekt życia bohatera, aż w końcu układanka jest prawie kompletna. Ostatnie strony dają pełen obraz przeszłości ekscentrycznego staruszka – wielkiej kradzieży wieńczącej jego pobyt w Stanach oraz wielkiej tragedii, która zdarzyła się, gdy był jeszcze dzieckiem. Między wersami możemy wyczytać skąd jego niechęć do kawy.

Jak to się czyta? Bardzo dobrze, jako że elementy komiczne przeplatane są opowieściami o charakterze poważniejszym. Nie jest to ani czytadło, ani powieść bardzo wysokich lotów, lecz wśród swojej kategorii, wyróżnia się na plus – językiem, pomysłem, odwagą poruszania trudnych tematów, niekonwencjonalnym, dziwacznym bohaterem, rozmachem z jakim została napisana. Jeśli dodam, że niesamowicie wciąga, to chyba nie muszę już dodawać, że bardzo ją polecam? Dla mnie nadeszła pora, by zmierzyć się z najlepszą podobno książką autora, czyli „Zimową opowieścią”. Znacie?

Co mówią umarli, Rafael Estrada

Wydawnictwo Muza SA, 2014

Liczba stron: 333

Należę do tych, którzy większość twórczości Nabokova poznali na fali zachwytu „Lolitą”. Odniesienia do tej powieści są elementem, który przyciąga moją uwagę. Z tego też powodu sięgnęłam po debiut autorski Rafaela Estrady. W opisie jego powieści znaleźć można zapis, jakoby sprawa morderstw jakoś łączyła się z Klubem Lolity zrzeszającym miłośników twórczości Nabokova.

Na plaży w okolicy Kartageny znaleziono ciało zaginionej nastolatki. Dziewczyna była zgwałcona przed śmiercią i okaleczona. Ze względu na to, że wieczór spędzała w towarzystwie chłopaka, logicznym było przypisanie jemu winy za śmierć Susany. Równie oczywistym było również przekazanie tej prostej sprawy w ręce najmłodszego i najmniej doświadczonego policjanta w zespole. Rola Juanita Proezy miała polegać na przesłuchaniu podejrzanego, napisaniu raportu i skierowaniu sprawy na drogę prawną. Ten jednak nie daje wiary podejrzeniom i podchodzi do zadania z otwartą głową i mnóstwem dobrych chęci. Zeznania chłopaka kierują jego uwagę na klub Lolity – miejsce zrzeszające samych mężczyzn, dżentelmenów będących śmietanką towarzyską miasta.

To bardzo toporny kryminał – kiepska jest sama zagadka kryminalna oraz sposób poprowadzenia akcji. Autor nie wysilił się zbytnio i nie stworzył żadnych pobocznych wątków ani podejrzanych. Nitka wiedzie wprost do celu i tylko kwestią czasu jest domyślenie się motywu zbrodni oraz sposobu jej popełnienia. Wydaje się, że autor nie wiedział, że nie wystarczy opis przebiegu śledztwa, by zaintrygować czytelnika. Juanito, bohater pozytywny, też nie wzbudza jakichś cieplejszych uczuć – jest sztampowy, a wyróżnia go tylko zamiłowanie do muzyki heavy metalowej. Wniosek jest taki, że nie wystarczy powołać się na znanego autora i jego najbardziej popularne dzieło, by znaleźć czytelników. Gdyby nie okoliczności, nie doczytałabym tej książki do końca. Nie znalazłam w niej także niczego, co mogłaby sprawić, że sięgnę po kolejną część cyklu.

Martwe ciała, Waldemar Ciszak & Michał Larek

Simple Publishing, 2014

Liczba stron: 191

Pewnie umknęłaby mi ta książka, gdybym nie zapamiętała reklamy z któregoś numeru w magazynie Książki (reklamodawca, czyli wydawnictwo może przypisać to sobie za sukces). W bibliotece, do której chodzę, niedawno odkryłam przetrzebioną półkę z reportażami, gdzie ostała się ta pozycja o intrygującej okładce. No i niestety, potem zabrałam ją ze sobą do tramwaju. Po kwadransie zawartość żołądka zaczęła podchodzić mi do gardła.

„Martwe ciała” to reportaż opisujący działalność i proces nekrofila i mordercy z Poznania. Jako że dotychczas nie powstała żadna odrębna publikacja na temat sprawy, która na początku lat osiemdziesiątych bulwersowała mieszkańców Wielkopolski, autorzy postanowili zebrać dostępne informacje i dotrzeć do osób, które miały styczność z oskarżonym Edmundem Kolanowskim. Ten zapisał się w annałach kryminalistyki swoim modus operandi oraz nietypowym zboczeniem, które popchnęło go do nekrofilii oraz do morderstw w celu pozyskania podniecających go części kobiecego ciała.

Autorzy zapoznali się z aktami sprawy, artykułami publikowanymi w gazetach (tych nie było wiele ze względu na ograniczenia cenzury), a także dotarli do śledczych, którzy przesłuchiwali podejrzanego i którym udało się wydobyć z niego przyznanie się do winy. Wypowiedzieli się również prawnicy, którzy bronili nekrofila. Niemal każdy rozmówca przyznaje, że sprawa Kolanowskiego była jedną z najważniejszych w ich życiu zawodowym, a sam przestępca okazał się niełatwym przeciwnikiem. Chociaż niewykształcony, ograniczony umysłowo i niepozorny z wyglądu, niczym przebiegły adwokat próbował odwrócić przebieg procesu.

Chwilami książka jest obrzydliwa, tak jak obrzydliwe były poczynania Kolanowskiego. Opisy tego, co robił ze zwłokami, choć nie są bardzo szczegółowe, za sprawą wyobraźni czytelnika ożywają przed oczami. Trzeba być gotowym na mocne przeżycia, gdy czyta się ten reportaż. A ten jest bardzo ciekawie napisany, konkretny, pozbawiony zbędnych opisów, dłużyzn i wątków pobocznych.

PS

Dotychczas wydawało mi się, że seryjni mordercy mieszkają gdzieś daleko, po drugiej stronie kuli ziemskiej. Po przeczytaniu tego reportażu uświadomiłam sobie, że taki osobnik może mieszkać gdzieś za rogiem i grasować w mojej okolicy. Na szczęście wystąpienie podobnego przypadku w Poznaniu statystycznie pewnie jest mało prawdopodobne.

Anglicy na pokładzie, Matthew Kneale

Wiatr od Morza, 2014

Liczba stron: 523

Polskiej premierze tej książki towarzyszył spory rozgłos, bardziej związany z polityką wydawcy, niż z samą treścią powieści. Wydawca wpadł bowiem na pomysł, by powieść przetłumaczyło tylu tłumaczy, ilu jest narratorów w książce, a autor wyraził zgodę na to, by jego dzieło poddać translatorskiemu eksperymentowi. Teraz wiadomo już, że eksperyment wypadł pomyślnie.

Jest połowa XIX wieku. Natchniony, konserwatywny i niezbyt rozgarnięty pastor Wilson, pragnie przekonać niedowiarków i odnaleźć na Tasmanii ziemski ogród Eden. Z pomocą finansową zamożnego protektora organizuje wyprawę do tej odległej kolonii, znanej z wielkich obozów dla skazańców wysyłanych tam z Anglii. Wraz z nim do Tasmanii mają wyruszyć doktor medycyny oraz młody botanik. Panowie wynajmują w londyńskim porcie statek z załogą składającą się z kapitana Kewleya oraz grupy mieszkańców Wyspy Man. Podróżni nie wiedzą, że na antypody płyną statkiem wypełnionym ukrytą kontrabandą, upłynnienie której okazało się dla kapitana problemem i wpędziło go w niezłą kabałę, z której uratuje go tylko zniknięcie na jakiś czas z półkuli północnej.

Czytelnik śledzi akcję toczącą się dwutorowo – zmierzający na południe statek ze skłóconymi członkami ekspedycji religijno-naukowej oraz opowieść o dramatycznych wydarzeniach rozgrywających się na Tasmanii, widzianych oczami jednego z ostatnich aborygenów oraz białych kolonizatorów wyspy. To, co zaszło w ostatnich latach na Tasmanii nie ma nic wspólnego z rajem, którego poszukują Anglicy. Aborygen, Peevay, opowiada o losach swojego plemienia, które potraktowano z najwyższym okrucieństwem – zabijając wielu jego bliskich, przeganiając ich z miejsca na miejsce, a wreszcie trzymając w niewoli na małej wyspie, gdzie zapadali na przywleczone z Europy choroby.

W tej napisanej z rozmachem powieści zderzają się ze sobą dwa światy, które nie są w stanie się porozumieć, w związku z czym ten silniejszy, zurbanizowany i korzystający z udogodnień cywilizacyjnych, rozjeżdża świat aborygenów żyjących w zgodzie z naturą. Biali „zdobywcy”patrzą na aborygenów z góry, próbując ich „ucywilizować” i zagarnąć ich ziemie. Ponadto w tamtych czasach wielką popularność zaczynają zyskiwać wyssane z palca teorie o podłożu rasistowskim. Stosunek białych do coraz mniej licznych rodzimych mieszkańców wyspy jest protekcjonalny i podszyty hipokryzją. Choć takie postępowanie jest wstrętne i budzi moralny sprzeciw, to jednak nie dziwi. Czytelnik uodporniony jest na niegodziwość białych, którzy swoje uprzedzenia, nienawiść i zawiść rozciągają również na przedstawicieli swojej rasy. Ten, który z początku wydaje się najbardziej zdemoralizowany, okazuje się wrażliwym człowiekiem z sumieniem. Ci, którzy górują nad innymi za sprawą wychowania, edukacji i pozycji społecznej, wkrótce pokazują swoje prawdziwe oblicze.

To książka pełna zaskoczeń, zawierająca wiele zabawnych i kilka dramatycznych fragmentów. Jest połączeniem powieści przygodowej z fabularyzowanym reportażem o tragicznych losach rodzimej ludności w brytyjskiej kolonii. Czyta się ją doskonale również za sprawą wspomnianego we wstępnie przekładu. Polecam.