Ponad wszelką wątpliwość, Malin Persson Giolito

Czarna Owca, 2014

Liczba stron: 440

Malin Persson Giolito jest córką znanego szwedzkiego pisarza, znanego z licznych powieści kryminalnych (Leif GW Persson). Sama poszła podobną ścieżką – zajmuje się tym samym typem literatury, lecz wydarzenia ukazuje z punktu widzenia przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. „Ponad wszelką wątpliwość” nie jest więc typowym kryminałem. To powieść obyczajowa o życiu adwokat Sophii Weber, która jest niezależną singielką i postacią znaną w swoim środowisku.

Sophia dostaje propozycję, która koliduje z jej planami i z przekonaniami. Dowiaduje się, że jest szansa na wznowienie postępowania sądowego w sprawie, która od lat bulwersuje Szwedów. Jej przyszły klient, Stieg Ahlin, lekarz, odsiaduje dożywotnią karę więzienia za gwałt i morderstwo popełnione na piętnastolatce. Za sprawą mediów, Ahlin uważany jest za potwora. Nie ma osoby w Szwecji, która nie kojarzy osoby zwyrodnialca. Na domiar złego ciąży na nim również zarzut molestowania kilkuletniej córki. Sophia wzbrania się przed tą sprawą. Wie, że czegokolwiek nie zrobi, narazi się na falę hejtu. Z drugiej strony, wygrana dałaby jej rozgłos i ogromną satysfakcję. W każdej wolnej chwili Sophia czyta akta, stara się dotrzeć do ludzi, którzy znali oskarżonego i ofiarę, bierze pod lupę wyniki badań i protokoły przesłuchań. Wie, że musi znaleźć jakąś lukę i punkt zaczepienia, by sąd w ogóle zaczął rozważać wznowienie sprawy.

Nie ma tu typowego śledztwa, bo to, co robi bohaterka to raczej rozpaczliwe próby znalezienia powodu, by reprezentować Ahlina. Natomiast sporo się dzieje w prywatnym życiu pani adwokat i ten wątek dominuje w powieści, spychając sprawę mordercy na dalszy plan. W zasadzie to zastanawiałam się po co te zapychacze i czy nie lepiej byłoby skrócić powieść, ale trzymać się tematu kryminalnego. Dość ciekawie pokazany jest rozdźwięk między zawodową powinnością adwokata, a jego przekonaniami. Zapamiętałam z książki również to, że na wynik śledztwa wpływa wiele niepowiązanych ze sobą czynników, m.in. zaniechanie, zmęczenie policjantów, nacisk ze strony mediów i społeczeństwa, by szybko kogoś zamknąć i ukarać za popełnioną zbrodnię, manipulacje i rozgrywki kadrowe. Gdyby książka nie była tak przegadana, polecałabym ją bez mrugnięcia okiem. W tej sytuacji, polecam tym, których nie razi utopienie kryminału w powieści obyczajowej niezbyt wysokich lotów.

Od spódnicy do spodni. Historia mody męskiej, Krzysztof Łoszewski

Bosz, 2014

Liczba stron: 336

Faceci w rajtuzach, otuleni koronkami, obwieszeni ostentacyjną biżuterią, upiększeni kokardkami? Wszystko to już było. Krzysztof Łoszewski, projektant i stylista, zabiera czytelnika w podróż przez epoki, wskazując najważniejsze trendy, dziwactwa i hity w modzie męskiej.

Pierwszy rozdział to krótki, lecz malowniczy, przegląd epok. Epoka brązu to okres, w którym raczej nie zastanawiano się nad modą, a ubranie miało przede wszystkim funkcje praktyczne, zastanawia jednak to, że ubrania były farbowane – czy kolor miał coś wspólnego z modą? Więcej przekazów zachowało się ze starożytnego Egiptu, Rzymu i Grecji i we wszystkich tych przypadkach śmiało możemy mówić o trendach i obowiązującym wyglądzie. Od tego czasu to, co ludzie nosili miało spełniać m.in. również funkcję estetyczną. Późne średniowiecze i renesans to w modzie męskiej czas koloru, zdobnych tkanin, marszczeń, dodatków. Pod względem przepychu przebija ją tylko barok, obfitujący w kokardki, atłasy i koronki. Dopiero pod koniec XIX wieku mężczyźni zaczęli strojem przypominać mężczyzn, jakich współcześnie oglądamy. Dominującym strojem na wiele lat stała się marynarka i spodnie, a także garnitury, fraki i smokingi.

Wiek XX został poddany przez autora bardziej szczegółowej analizie. Po pierwsze jest to czas wielkich zmian w modzie męskiej; po drugie, jest o wiele lepiej udokumentowany; po trzecie najbliższy sercom czytelników. Autor bierze pod lupę każdą dekadę, by wskazać najważniejsze trendy, inspiracje twórców mody oraz oddzielenie się nowej, dotychczas nieznanej odnogi: mody młodzieżowej. Skupia się przy tym na Europie i Ameryce. Ta pierwsza zafascynowana jest tym, co oferują projektanci i wielkie domy mody. Ta druga z zapartym tchem śledzi produkcje Hollywood i garściami czerpie inspiracje z ekranów kin i telewizji. W publikacji przewija się również wiele grup muzycznych, których image inspirował fanów.

„Od spódnicy do spodni” to kompendium wiedzy o kulturze, której częścią składową jest moda. Dzięki przystępnemu językowi, licznym ciekawostkom oraz umiejscowieniu mody w kontekście społeczno-politycznym i uwzględnieniu przemian kulturowych, książka to coś więcej niż opowieść o długości marynarek i kształcie kołnierzyków. Z treści jasno wynika co i kto ma wpływ na to, co nosimy. Szczególnie ciekawe są fragmenty opisujące wielki boom na ubrania od projektantów oraz niebywałą popularność, jaką zdobyli w latach osiemdziesiątych przedstawiciele tego fachu.

Książka jest bogato ilustrowana, zawiera ponad 240 dużych fotografii. Tekstowi o modzie towarzyszy oś czasu, na której, nieco subiektywnie, zaznaczono najważniejsze wydarzenia polityczno-kulturalne w XX wieku, pomagające umiejscowić  w czasie przemiany, które nastąpiły postrzeganiu ubrań przez mężczyzn. Dzięki takiej dbałości o szczegóły książka spodoba się laikom i profesjonalistom. Z przyjemnością przeczytają ją nie tylko mężczyźni.

Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Andrzej Stasiuk

Czarne, 2013

Liczba stron: 170

Chociaż lubię i cenię to, co pisze Stasiuk, nie biegnę do księgarni pierwszego dnia po premierze po jego nową książkę. Wystarczy mi świadomość, że kiedyś ją przeczytam. Przecież autor nie pisze komentarza do najnowszych wiadomości i książka się nie zdezaktualizuje. Co więcej, prawdopodobnie nabierze większej wartości, jako że Stasiuk porusza tematy uniwersalne. Wszyscy teraz czytają „Wschód”, a ja właśnie niedawno skończyłam „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” i właśnie ten zbiór felietonów miałam w pamięci podczas spotkania z autorem w Poznaniu. To, co Stasiuk mówił o „Wschodzie”, miało przełożenie również na tematy poruszane w poprzedniej jego książce, co potwierdza nie tylko uniwersalność opisywanych spraw, a także to, że autor ciągle pisze o tym samym. Mnie to nie przeszkadza.

„Nie ma ekspresów” to zbiór krótkich felietonów poruszających różne tematy. Jest o podróżach na wschód, o pobycie w Stanach, o Polsce, zmianach pór roku, niemożności całkowitego zrozumienia się z czytelnikami. Są impresje z podróży, lektur, spotkań z ludźmi, rozmyślania w samotności. Mnóstwo w książce fragmentów, które otwierają, dają nową perspektywę patrzenia na znane rzeczy.

O Polakach, wyzwolonych z jarzma państwa komunistycznego Stasiuk pisze z przymrużeniem oka – złośliwie, ironicznie, ale ciepło i zupełnie inaczej niż Filip Springer, który zajmuje się podobnym tematem w „Wannie z kolumnadą”.

Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy rewolucjonistami totalnymi. Podstawową materią komunizmu była szarość. Tak to wszyscy pamiętają. Nawet ci, którzy nie pamiętają nic. Komunizm był szary – truizm, który zatruł umysły. Więc gdy się bohatersko wyzwoliliśmy, pierwszym odruchem była wizyta w sklepie z farbami. I ta teraz wygląda moja ojczyzna: jakby małpa bawiła się pędzlem. Mnie jednak to imponuje. Ta sobiepańskość, to warcholstwo, ta wolność od reguł, od estetycznej poprawności, od napomnień znawców, czasami wręcz rozumu.

Pisze też o istocie swojego pisarstwa:

Każdy dzień, każde zwycięstwo, każdą klęskę chciałem przeżywać w dwójnasób. Niewykluczone, że właśnie dlatego zostałem pisarzem. Pisanie daje po prostu szansę powrotu, daje złudne przecież, ale jakże odurzające poczucie, że w jakiś sposób panuje się nad czasem. Że można powrócić do obrazów, zapachów, dźwięków i uczuć. Że istnieje możliwość powtórzenia minionego i minione dotyka nas podwójnie, bo nie jest oczywistą teraźniejszością, ale czymś, do czego tęsknimy, i oto tęsknota się spełnia.

Lubię tok myślenia Stasiuka, chociaż nie ze wszystkim się zgadzam. Lubię niezbyt szybkie tempo jego prozy i sposób, w jaki opisuje nieznany mi świat. I chociaż czasem nie widzę dokładnie tego samego, co próbuje mi przekazać w swoim tekście, to staram się być uważnym czytelnikiem. Podczas wspomnianego spotkania Stasiuk podkreślał, że jest przede wszystkim pisarzem, nie reporterem, dlatego ma wolność łączenia obrazów, odchodzenia od prawdy, może pisać w sposób zaangażowany. Może poddawać się erotyzmowi przestrzeni i pisać o czym chce. Cenię to, że chce się swoimi przemyśleniami dzielić z czytelnikami i na pewno za jakiś czas wrócę do księgarni po kolejną jego książkę.

Virginia Woolf. Opowieść biograficzna, Viviane Forrester

Imprint, 2014

Liczba stron: 375

Wydaje nam się, że dobrze znamy życie Virginii Woolf. Możemy zajrzeć do jej dzienników, przeczytać wspomnienia jej męża oraz biografię autorstwa Quentina Bella, siostrzeńca sławnej autorki. Viviane Forrester dokonuje małej rewolucji w postrzeganiu Virginii. Swoje tezy zgrabnie uzasadnia, pozostawiając czytelnika w rozterce i z pytaniem na ustach: Gdzie leży prawda?

Z lektury dzienników Virginii odnosimy wrażenie, że jej małżeństwo z Leonardem było udane, a ich życie harmonijne, pełne zaufania i wzajemnej troski o siebie. Okazuje się, że Leonard nie był tak święty, jak widziała go żona. W swoich zapiskach pozostawił dowody na to, że ożenił się z wyrachowania, a nie z miłości, niezbyt cenił swoją wybrankę i omotał ją tak skutecznie, że jego wolę postrzegała jako swoją, a jego egoizm, jako troskę o siebie. Ona sama pozostawała w sprzeczności z własnymi przekonaniami – będąc antysemitką, poślubiła Żyda. Będąc kobietą namiętną, uwierzyła mężowi, że miłość fizyczna odbije się na jej zdrowiu psychicznym. Nawet wtedy, gdy czuła się dobrze, dawała się szantażować wmawianą jej, czy też może rzeczywistą, podatnością na „szaleństwo”.

Autorka wychodzi z założenia, że Virginię można poznać również poprzez jej twórczość, w której przemycała samą siebie: „Była pisarką dostępną wyłącznie poprzez swoją twórczość, która, aby tę twórczość dopełnić, musiała czerpać z własnego cierpienia, rezygnując z broni, która pozwoliłaby jej go uniknąć.” Cierpienie to miało wiele źródeł – chłód domu rodzinnego, kazirodcze stosunki panujące w domu po śmierci matki, odebranie jej możliwości urodzenia dziecka (ukartowane za jej plecami przez Leonarda), nieszczęśliwe zakochania i utratę wielu bliskich przyjaciół oraz brata.

Zarzuty stawiane Leonardowi i Quentinowi Bellowi są poważne. Wykopane z biografii Virginii fakty obciążające osoby z jej otoczenia o kazirodztwo, nieczyste zamiary i brak empatii pokazują, że Virginia Woolf była osobą tragicznie doświadczoną. Przy tym przez większość dorosłego życia nosiła w sobie ból i strach przed odpłynięciem w obłęd. Ten strach towarzyszy jej przez cały czas i jest wciąż podsycany przez jej bliskich. To on, bardziej niż konwenanse, krepuje jej wolność.

Książka jest z rodzaju tych, które trudno się czyta. Brak tu chronologii, fakty przemieszane są z domysłami. Odniosłam też wrażenie, że autorka biografii wzorowała swój styl na stylu pisarki, o której pisze. Jakby nie mogła się zdecydować czy napisać powieść o Virginii Woolf, czy jej biografię. Ostatecznie wybrała dziwny kompromis i napisała biografię posługując się środkami wykorzystywanymi przez literaturę beletrystyczną. Jednocześnie jest to książka, która umiejscawia Virginię wśród jej bliskich, pokazuje relacje międzyludzkie i motywacje, o których głośno się nie mówiło. Dlatego też jestem na tak.

Marsjanin, Andy Weir

Wydawnictwo Akurat, 2014

Liczba stron: 384

Nie pamiętam kiedy ostatnio miałam tak wielkie oczekiwania w stosunku do książki. Nigdy jeszcze nie czekałam tak niecierpliwie na powieść z gatunku fantastyki, bo to zupełny margines moich zainteresowań. Najpierw naczytałam się entuzjastycznych recenzji na amerykańskich stronach o książkach, kupiłam ebooka, a zaraz potem z radością przyjęłam wiadomość o pracą nad polską wersją (tak, przyznaję, jestem leniem, ostatecznie nie chciało mi się jej czytać w oryginale).

Mark Watney jest członkiem misji Ares 3, mającej na celu przeprowadzenie kilku eksperymentów na Marsie. Podczas wyjścia astronautów na powierzchnię planety, rozpętuje się potężna burza. Mark zostaje ranny i znika z oczu pozostałym członkom załogi. Nie mogąc go odnaleźć ani nie mając z nim kontaktu, komandor statku podejmuje trudną decyzję o ewakuacji. Okazuje się, że Mark przeżył wypadek i teraz został zupełnie sam na Marsie. Może uratować go kolejna misja. Jednak do tego czasu Watney musi sobie radzić sam z tym, co ma.

Pierwsze skojarzenie – Watney to współczesny Robinson Crusoe. Jego funkcje życiowe podtrzymywane są przez wart miliardy dolarów sprzęt, ma dach nad głową, ma duże umiejętności przetrwania oraz świadomość, że koniec samotnej misji może nastąpić w każdej chwili – jeśli zawiedzie technika, nie będzie dla niego żadnego ratunku. Jeśli choć część jego planu nie wypali, będzie miał poważne kłopoty i być może nie dotrwa do czasu przybycia misji ratunkowej.W przeciwieństwie do Robinsona nie ma nadziei na przypadkowy ratunek lub pojawienie się człowieka.

To opowieść o walce o przetrwanie w najbardziej niesprzyjających warunkach, jakie można sobie wyobrazić. Dzięki temu, że historia przesycona jest humorem, a Watney nie przebiera w słowach, nie jest to suchy zapis poczynań samotnika na odległej planecie. To dynamiczna walka z przeciwnościami, znoszenie porażek z pokorą i optymistyczne planowanie nowych działań na gruzach nieudanych akcji. Optymizm astronauty jest zarażający. Nieczęsto natykam się na tak pozytywnych bohaterów jak ten w powieści Weira.

Niech nie przeraża Was tematyka, nie zrażajcie się opisami obliczeń i modyfikacji sprzętu, to wszystko ma na celu urealnienie akcji. Ważna w tej książce jest przygoda, opowieść o niezłomności, przyjaźni, poświęceniu, stawianiu czoła przeciwnościom i dążeniu do celu. Autor wziął wszystkie archetypiczne cechy Amerykanina, doprawił je nietypową scenerią, hojnie dorzucił humoru i stworzył powieść, która porywa wprost na Marsa. Porwie nawet tych, którzy science-fiction i fantasy czytają tylko od czasu do czasu. Jestem pewna, że podobnie jak ja, dołączycie do fan clubu Marka Watneya (jeśli taki kiedyś powstanie).