Ekonomia. To, o czym dorośli ci nie mówią, Boguś Janiszewski

ekonomia boguś janiszewskiPublicat, 2016

Liczba stron: 143

Jeśli twoje dziecko sądzi, że pójście do bankomatu rozwiązuje większość finansowych problemów, to książka dla niego.  Według autora najlepszymi odbiorcami będą dzieci w wieku od 10 do 14 lat, chociaż nic nie stoi na przeszkodzie, żeby książkę przeczytali starsi i młodsi.

eko1

Została ona podzielona na kilka rozdziałów. Pierwszy to „Pieniądze”, w którym zamieszczono rys historyczny wyjaśniający skąd wzięły się pieniądze i czy można je bezkarnie drukować. Stąd przechodzimy do pojęcia inflacji oraz niewidzialnych pieniędzy w obrocie bezgotówkowym. Posiadanie i wydawanie pieniędzy wiąże się z tym, czego my dorośli nie lubimy, a dzieci praktycznie nie ogarniają – z podatkami. Po co są i dlaczego trzeba je płacić? Co to jest czarny rynek i raj podatkowy? Znajdziemy tu również różne absurdalne podatki nakładane w przeszłości i obecnie w różnych krajach.

eko3

Czym się różni budżet domowy od budżetu państwa? Co to jest konsumpcja i czy nastolatek jest w stanie ją ograniczyć? (nie!) Czy można wpaść w dziurę budżetową i czy państwo może zbankrutować? A gospodarka? Co to takiego? Zajmuje się nią jeden z rozdziałów. Czym jest PKB i jak można ożywić podupadającą gospodarkę kraju? Na koniec zdawałoby się proste pojęcie – bank. Ale czy tak naprawdę umielibyśmy sami wytłumaczyć dziecku jak bank zarabia? I co to są te stopy? Lepsze mniejsze czy większe?

eko4

Według mnie prościej już się nie da. Wszystko, co trzeba wiedzieć o ekonomii nie będąc ekonomistą zostało zawarte w tej książce i przedstawione w sposób zabawny i nieskomplikowany. Są tu liczne przykłady, rysunki, które pomagają zrozumieć tekst* oraz fajne dygresje na marginesach.  Ekonomia na wesoło, na pewno spodoba się dzieciom. Nie trzeba tej książki czytać od deski do deski. Można po prostu przerzucać strony i zatrzymywać się na tym, co dziecko zainteresuje. Można korzystać z niej jak z leksykonu, dzięki któremu nie damy się zaskoczyć pytaniom o takie aspekty ekonomii, o których nie mamy pojęcia, lub nie umiemy prosto wytłumaczyć tego, co wiemy. Warto!

  • ilustrował Max Skorwider

Nie posiadamy się ze szczęścia, Karen Joy Fowler

karen joy fowler nie posiadamy się ze szczęściaPoradnia K, 2016

Liczba stron: 352

Niepozorna, utrzymana w ciepłych barwach, radosna okładka podsuwa nieco inny obraz tej książki. Okazuje się, że ukryta pod okładką historia zawiera znacznie więcej mrocznych odcieni, niż sugeruje opakowanie. A główna bohaterka wylewa na stronach powieści hektolitry łez.

Rosemary jest studentką i jedynym dzieckiem swoich rodziców, które utrzymuje z nimi kontakty. Nie umie z nimi rozmawiać, nie przepada za ich obecnością w swoim życiu, lecz stara się podtrzymywać pozory odwiedzając ich podczas świąt. W końcu to oni finansują jej studia. I to ojciec wyciągnął ją z aresztu, gdy trafiła do niego… przez pomyłkę. Tego samego dnia poznała również szaloną i nieprzewidywalną Harlow, która przez pewien czas będzie miała ogromny wpływ na jej życie. Sprawi również, że Rosemary powróci wspomnieniami do dzieciństwa, beztroskiego czasu, gdy miała dwoje rodzeństwa – starszego brata i siostrzyczkę. W wieku pięciu lat beztroska zmieniła się w dramat, którego konsekwencje odczuwa do teraz, prawie dwadzieścia lat później.

Nie mogę zbyt wiele napisać, bo ważny jest w książce moment zaskoczenia, gdy wychodzi na jaw, co naprawdę stało się w rodzinie Rosemary. Niestety, według mnie, karty odkryto za szybko, bo gdzieś w okolicach setnej strony, a potem było już niewiele zwrotów akcji, a sporo moralizowania, przytaczania naukowych teorii, polemizowania z nimi i w zasadzie akcja przebiegała już jednokierunkowo.

Nie znaczy to, że uważam powieść za kiepską. Broni się w moich oczach tym, iż przedstawia realistyczny obraz rodziny, w której wszyscy się kochają, ale nie potrafią ze sobą rozmawiać i okazywać sobie uczuć. W związku z tym przez wiele lat wszyscy cierpią w milczeniu, przeżywając w samotności swoje poczucie winy i zadręczając się pytaniami bez odpowiedzi. Jedno wydarzenie z przeszłości tak naprawdę rozłożyło tę rodzinę na łopatki, przysporzyło jej mnóstwa zmartwień i zgryzoty. Rzuciło cień na przyszłość i sprawiło, że ze zgranej kochającej się gromadki pozostały tylko krążące po swoich orbitach wolne elektrony. Każde zapatrzone w inną stronę i próbujące albo pogodzić się z tym, co się stało, albo o tym zapomnieć, albo zmienić świat.

Żałuję, że tak niewiele mogłam powiedzieć o książce, żeby nie psuć Wam jej odbioru, ale jeśli udało mi się Was zaintrygować, to bardzo się cieszę. Na pewno czytając książkę, docenicie, że byłam taka dyskretna.

Lida, Aleksander Jurewicz

lida aleksander jurewiczLatarnia, 2015

Liczba stron: 120

To taka książka, którą autor nosi w sobie przez wiele lat, która w nim powoli dojrzewa, wzrasta, uciska, kipi. Wreszcie nadchodzi czas, żeby to, co urosło i się odchowało, zostało przelane na papier i poszło w świat. „Lida” to opowieść bardzo osobista. Opowiada o pożegnaniu z  krainą dzieciństwa. Krainą niemal magiczną, zmitologizowaną przez pamięć i zatarte wspomnienia.

Autor wraca do czasów dzieciństwa na Białorusi, a w zasadzie do ostatniego dnia spędzonego wśród najbliższych, babć, dziadków, serdecznych sąsiadów, psa Cygana i kota, który też musiał zostać. Alik wraz z rodzicami ma wyjechać do Polski. Obserwuje przygotowania, choć jeszcze nie wie dokładnie, co go czeka. Ojciec szyje mu strój na drogę, mama powoli pakuje dobytek, zdejmuje nawet ze ściany obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Prawdziwa rozpacz ogarnia wszystkich, gdy nieubłaganie nadchodzi godzina rozstania i podróż w nieznane.

Większość książki pisana jest prozą, ale w treści pojawiają się również wiersze. Autor plastycznie, barwnie opisuje krainę dzieciństwa, swoich bliskich, dziadka wygrażającego ruskim kacapom, przez których spędził wiele lat w więzieniu, babcię, która utuli, ochroni i otoczy opieką, zarośnięty ogród, po którym biegają kury, a kot poluje na myszy. Gdy pisze o pierwszym roku w Polsce dominują ciemne, ponure barwy. Nowy niewykończony dom, wzdychająca krowa stojąca za ścianą pokoju, popłakująca, ewidentnie pogrążona w depresji, matka, pijący ojciec. Wydaje się, że momentem zwrotnym jest dzień, gdy do ich domu doprowadzono prąd. (Być może) w ich życie wsączy się nieco światła i nadziei.

„Lida” to bardzo nastrojowa opowieść. Nie jest natomiast rzewna, płaczliwa, ani rozwlekła. Autorowi udało się wyczarować słowami to, co chciał zatrzymać – kolory, dźwięki, faktury, zapachy. Czyta się bardzo dobrze, ponieważ historia opowiedziana przez autora nie jest tylko jego osobistym dramatem, lecz dramatem wielu rodzin, które musiały zostawić to, co oswojone i zacząć nowe życie w nowym, często wrogim, miejscu.Polecam!

Mężczyzna w białych butach, Waldemar Ciszak & Michał Larek

mężczyzna w białych butachCzwarta Strona, 2016

Liczba stron: 328

Nie ma chyba bardziej znienawidzonych przestępców niż ci, którzy robią krzywdę dzieciom.  Na początku lat 90. na poznańskim blokowisku, w dzielnicy Rataje, dochodzi do przerażającej zbrodni. Jedenastolatek wpuszcza do mieszkania obcego mężczyznę, który plądruje szafki, a chłopca zabija. Szybko okazuje się, że to nie pierwszy podobny przypadek w Polsce. Poznańscy policjanci za punkt honoru stawiają sobie złapanie przestępcy.

Książka jest lekko zbeletryzowaną wersją prawdziwej historii, która elektryzowała ludzi w całej Polsce w latach 90.  Już wtedy zbiorową histerię podsycała prasa i telewizja, Artykuły o postępie śledztwa ukazywały się regularnie w poznańskiej i krajowej prasie, a rekonstrukcja zbrodni została zaprezentowana widzom w bijącym rekordy popularności, programie „997”., który z zapartym tchem oglądali wówczas prawie  wszyscy. To on w pewnym sensie przyczynił się do schwytania przestępcy.

Powieść/reportaż przedstawia sprawę z kilku punktów widzenia – śledzimy poczynania mordercy polującego na kolejne ofiary, nagabującego chłopców, by ci wypuścili go do mieszkania. Jesteśmy wprowadzeni w pracę policji i prokuratury i ich wysiłki, by zakończyć śledztwo sukcesem. Ten niestety nie przyszedł dość szybko, choć bardzo pomocni okazali się świadkowie. W końcu możemy również przeczytać fragmenty przesłuchań i wniknąć w umysł brutalnego przestępcy, którego wielu postrzegało jako życiowego nieudacznika i fajtłapę. Jest w książce również przejmujący obraz rodziny po stracie dziecka.

Nie ukrywam, że lubię tego typu książki na faktach. Boję się jak je czytam, a jednocześnie fascynuje mnie to, jak policjanci i psychologowie zdzierają z podejrzanego kolejne maski i warstwy ochronne. To co zostaje, to prymitywne zło. Zło wdrukowane w dzieciństwie i podczas pierwszych doświadczeń seksualnych. Zło na co dzień tłumione, które czasami wychodzi z klatki.

„Mężczyzna w białych butach” skupia się na zbrodniach i osobie o nie oskarżonej. Cała sprawa jest umiejscowiona w konkretnym czasie – Polsce dźwigającej się z trudem po kilkudziesięciu latach komunizmu.  Wydaje mi się, że mimo drastyczności zbrodni, książka nie jest aż tak mroczna jak „Martwe ciała” tego samego duetu autorów (polecam!). Jest napisana jak świetny kryminał z pędzącą akcją pozostawiającą czytelnika bez tchu. Gdy ją odkładałam przed snem, martwiłam się tylko jednym – nie chciałam, żeby przyśnił mi się jakiś epizod tej historii. Bałam się scen, jakie mogą stanąć mi przed oczami.

Zachęciłam Was? Tak? Miałam taki zamiar!

Wyspa, czyli usprawiedliwienie bezsensownych podróży, Wasilij Gołowanow

Wasilij Gołowanow wyspa czyli usprawiedliwienie bezsensownych podróżyWydawnictwo Literackie, 2016

Liczba stron: 496

Czytałam tę książkę kilka miesięcy. Naprawdę. Nie umiem przestać, jeśli książka ma potencjał, więc brnę, choć nie zawsze podoba mi się to, co czytam. Lekturze „Wyspy” towarzyszył mi miks emocji – od znużenia przez zachwyt, na irytacji kończąc.

Bohater, autor tej książki, wymarzył sobie wyjazd na odległą, położoną daleko na północy Rosji wyspę Kołgujew. Nie pamiętam już co pobudziło tak bardzo jego wyobraźnię, że zapragnął zakosztować egzotyki, samotności, spokoju gdzieś na zupełnym odludziu. A raczej nie gdzieś, lecz w tym konkretnym miejscu na Morzu Barentsa. Kiedy wreszcie dotarł do punktu, o którym od dawna marzył, wyspa go ,odrzuciła. W sensie dosłownym – ludzie nie chcieli otwierać się przed namolnym dziennikarzyną z Moskwy, krajobraz ani trochę nie przypominał tego, co roiło mu się w głowie, mieszkańcy rozczarowywali. Nie byli cichymi, skromnymi romantykami, lecz głównie rozpitą hołotą. Dopiero drugi pobyt na wyspie, gdy przyjechał z nastoletnim synem kolegi, Pietią, okazał się tym, który zapada w pamięć, ma moc zmieniania życia i przewartościowywania swoich dążeń. Tutaj pojawiają się wspaniałe opisy wykańczającej fizycznie, lecz oświecającej wędrówki w głąb wyspy, a przede wszystkim w głąb siebie. Zwyczaje, wierzenia, wspomnienia mieszkańców, rys historyczny zaczerpnięty w prac badaczy, którzy docierali w ten zakątek świata na przestrzeni wieków – wszystko to składa się na obraz Kołgujewa jakim był i jakim jest teraz.

I gdyby autor skończył w tym miejscu, wybaczyłabym mu nawet przynudzanie na początku. Chęć pisania była jednak tak silna, że postanowił ciągnąć tę zabawę ku mojej irytacji. Co gorsza, postanowił wrócić do okropnego zwyczaju odwoływania się bezpośrednio do swoich bliskich. Tak jak na początku cały czas pojawiały się inwokacje do Pietii, tak pod koniec wciąż pisał do swojej ukochanej. Kurde! Czy on nie mógł jej po prostu powiedzieć tego, co chciał przekazać, i musiał w to włączać również czytelnika? Poza tym, im dalej, tym znowu trochę smętniej, takie popłuczyny z poprzednich wypraw.

Chcecie czytać? Czytajcie! Nie chcecie, to chociaż zajrzyjcie do środkowej części, żeby zobaczyć, co tracicie.