Kredziarz, C. J. Tudor

Czarna Owca, 2018

Liczba stron: 384

Tłumaczenie: Piotr Kaliński

Po tak szeroko zakrojonej akcji promocyjnej i peanach w anglojęzycznym internecie, byłam szczerze przekonana, że tym razem sięgam po kryminał/thriller na naprawdę wysokim poziomie. Ale jak spadać, to z wysokiego konia, jak mawiają. „Kredziarz” nie okazał się nawet w połowie tak rewelacyjny, jak mówiono.

Akcja toczy się w dwóch planach czasowych – w 2016 roku oraz trzydzieści lat wcześniej, gdy Eddie, główny bohater i narrator, miał 12 lat. Rok 1986 był niepokojąco dziwny. Eddie zaczął przyglądać się światu i ludziom i coraz więcej rozumieć. Na domiar złego na początku lata doszło do okropnego wypadku w wesołym miasteczku. Chociaż chłopiec i nowy nauczyciel zostali bohaterami, dwunastolatkowi niełatwo było zapomnieć widoku pokiereszowanej nastolatki, której udzielał pierwszej pomocy. Gdy kilka miesięcy później w lesie policjanci znajdują rozczłonkowane ciało młodej kobiety, miasteczko aż huczy od plotek. Paczka Eddiego nie jest już tak zgrana jak wcześniej, a jednym z powodów jej rozpadu jest tajemniczy „kredziarz”, czyli ten, który naśladuje kredowe znaki zostawiane przez paczkę w miasteczku. Te w jego wykonaniu zwykle zwiastują nieszczęście. 30 lat później Eddie próbuje poskładać do kupy to, co wydarzyło się tamtego lata. Wie, że pewne kwestie nigdy nie zostały wyjaśnione. Ma też przekonanie, że mordercą nie była osoba, którą oskarżono.

Zarys fabuły to jedno, inna sprawa to wykonanie. Książka jest po prostu nudna. Napisana w stylu gawędziarskim, narrator snuje swoją opowieść niczym zramolały staruszek, często robi dygresje, pewnie sam przysypia po drodze. W rezultacie brakuje suspensu, wszystko o czym pisze jest płaskie i papierowe. Trudno wczuć się w sytuację bohaterów, nie pomaga również narracja przeskakująca o trzydzieści lat. Jak już zaczynamy lubić Eddiego chłopca, coraz mniejszą sympatią darzymy Eda czterdziestolatka. Ponadto przez cały czas miałam wrażenie, że narrator nie jest do końca szczery i opowiada tę historię nie tak jak się wydarzyła, lecz tak jak chciałby, żeby się wydarzyła. Najgłupsze z tego wszystkiego było to, że autor chciał pobyć Kingiem czy innym Mastertonem i nawciskał tu i ówdzie jakieś ukazujące się duchy, ni to zjawy, ni to koszmary senne. Nie jest to błyskotliwy debiut, jest to debiut znośny. Ledwie znośny. Z bardzo dobrą kampanią reklamową.

Zaginione miasto Z, David Grann

WAB, 2018

Liczba stron: 448

Tłumaczenie: Dominika Cieśla-Szymańska

Aż trudno w to uwierzyć, że na początku XX wieku wciąż były białe plamy na mapie świata. Wiele z nich znajdowało się w Ameryce Południowej, a największą zagadką były amazońskie dżungle. Gdy trochę przeminął szał na ekspedycje polarne, podróżnicy wzięli się za wyprawy w tropiki.  Panowała tam spora konkurencja, a poszczególne wyprawy strzegły swoich sekretów. Jednym z najbardziej tajemniczych eksploratorów dżungli był Percy Fawcett, brytyjski wojskowy, oficer artylerii, który w pewnym momencie swojego życia postanowił zrobić coś niezwykłego.

Fawcett był dobrze przygotowany do podróży do Amazonii, znał się na przyrządach i miał niezwykłą odporność. Jako jeden z nielicznych, być może jedyny, posługiwał się narzeczami plemion zamieszkujących dorzecza Amazonki. Umiał się odpowiednio zachować i zjednywał sobie przychylność tubylców,  zwykle niezbyt przyjaźnie nastawionych do białych, którzy kojarzyli im się z bezsensowną przemocą. Po kilku podróżach w głąb dżungli Fawcett zapragnął odnaleźć miasto ze świątynią, które nazywał miastem Z. By nikt go nie ubiegł, zacierał za sobą ślady, nie podawał żadnych współrzędnych, a na wyprawę zabrał tylko najstarszego syna i jego przyjaciela. Niestety, nie są znane losy tej wyprawy, a tajemnica zaginięcia Fawcetta wciąż nurtuje poszukiwaczy. Jego tropem ruszyło wielu podróżników, wielu nie wróciło już z dżungli. David Grann zapragnął sprawdzić, co mogło stać się z podróżnikami i czy udało im się odnaleźć miasto Z. Zanim dotarł do Amazonii, przeprowadził śledztwo w archiwach i dotarł do potomków sławnego podróżnika.

Ależ to się świetnie czyta! Grann odwalił dużo mozolnej, nudnej papierkowej roboty i to, czego się dowiedział opisał w sposób nie tylko znośny, lecz wręcz fascynujący. Poznajemy osobowość Percy’ego Fawcetta, widzimy zmiany, jakie zachodzą w tym mało znaczącym oficerze, gdy postanawia stać się podróżnikiem, obserwujemy również jego relacje z innymi i najbliższą rodziną. Zaczynamy rozumieć jego obsesję na punkcie Amazonii, tam człowiek, zwłaszcza człowiek epoki wiktoriańskiej, może wreszcie być sobą, poluzować krawat i zdjąć białą koszulę. Do przodu gnało go nie tylko pragnienie odnalezienia Eldorado z jego legendarnymi bogactwami, lecz także nadzieja na zapisanie się w historii, Opisy trudów amazońskich ekspedycji oraz wyborów, jakie musiał podejmować przywódca grupy pozostaną długo w mej pamięci. Dawno żadna książka mnie tak nie zaciekawiła. I dawno nie dałam żadnej książce tak wysokiej oceny.

Jak zawsze, Zygmunt Miłoszewski

WAB, 2017

Liczba stron: 480

Zdaję sobie sprawę, że ta recenzja jest opóźniona o kilka miesięcy i w zasadzie nikogo nie interesują już moje wynurzenia, ponieważ każdy  książkę zdążył przeczytać i wyrobić sobie opinię lub też naczytał się różnych opinii i już wie, czy chce ją przeczytać, czy jednak nie.

Znam tylko serię z Szackim, innych książek autora nie czytałam i tak jak większość zaklasyfikowałam Miłoszewskiego do szufladki z kryminałami. Nie byłam jednak oburzona tym, że Szacki został odstawiony na boczny tor, ponieważ wyznaję zasadę, że najlepiej jest, gdy każdy robi, co mu w duszy gra, a skoro autorowi gra niekryminalnie, to mnie nic do tego.

„Jak zawsze” to historia pary około osiemdziesięcioletniego małżeństwa, Grażyny i Ludwika, które jak każdego roku namiętnie świętuje rocznicę swojej pierwszej wspólnej nocy. Ranek przynosi im niespodziankę. Okazuje się, że zostali przeniesieni w czasie i są dopiero na początku swojego związku. Mają znowu młode ciała, lecz pamiętają całą swoją przeszłość i życiowe doświadczenia. Warszawa 1963 roku zaskakuje ich nawet bardziej niż „nowe”, niezużyte ciała. Wiedzą, że muszą przystosować się do nowych warunków, ponieważ nie wiadomo jak długo przyjdzie im odgrywać swoje role w tym całkiem realnym, chociaż totalnie odmiennym świecie. Krótko mówiąc Polska nie jest krajem komunistycznym, lecz weszła w unię z Francją, stąd zupełnie inny wygląd miasta oraz nastroje mieszkańców. Czy bohaterowie wykorzystają daną im szansę, czy mądrzej pokierują swoim życiem, czy unikną błędów popełnionych za pierwszym razem? A może znowu wyjdzie jak zawsze?

Przez pół książki czytanie szło mi jak… w zasadzie w ogóle mi nie szło. Nie interesowało mnie, co stanie się z Grażyną i Ludwikiem, tak jak nie interesują mnie żadne romanse czy powieści o związkach. A tutaj ten wątek zdominował większość książki. Jedyne, co mnie trzymało przy czytaniu, to śmieszne dialogi i lekki ton powieści.. Okrutnie nudziły mnie drobiazgowe opisy Warszawy, bo nie znam tak dobrze miasta, żeby z pamięci odtwarzać wspominane miejsca i porównywać je z wymyśloną przez autora rzeczywistością.

Jednocześnie muszę przyznać, że zaimponowało mi to, jak pieczołowicie oddał klimat i wygląd kraju w zupełnie nowej rzeczywistości. W drugiej części książki czytało mi się już znacznie przyjemniej, coś zaczęło się dziać, bohaterowie uwikłali się w jakieś sytuacje, a ich plany stanęły pod znakiem zapytania. Podobało mi się zakończenie, bo nie było słodkie. Nie jest to jednak książka, o której będę mówiła z błyskiem w oku. Przeczytałam do końca, bo zaczętych książek z reguły nie porzucam, ale w zasadzie z ulgą dobrnęłam do finału.

Surogatka, Louise Jensen

Burda Książki, 2018

Liczba stron: 400

Tłumaczenie: Aga Zano

Pragnienie zostania matką może przerodzić się w obsesję. Kolejne niepowodzenia odbijają się na psychice kobiety (czasami również mężczyzny). Próby adopcji rozbudzają nadzieję, nakręcają spiralę oczekiwań. Bohaterka tej powieści, Kat, od lat próbuje zostać matką. Żadna metoda nie przynosi spodziewanego skutku, próba adopcji dziecka z zagranicy kończy się fiaskiem, pogrążając ją w smutku, graniczącym z depresją. Gdy przypadkowo spotyka w kawiarni swoją przyjaciółkę z czasów dorastania, ma wrażenie, że los wreszcie się do niej uśmiechnie. Dawno niewidziana koleżanka proponuje, że zostanie surogatką dla jej dziecka. Czy będzie to okazją do odnowienia łączącej je niegdyś więzi? Czy uda im się zapomnieć o tragicznych wydarzeniach, które położyły kres tej przyjaźni?

Louise Jensen niewątpliwie umie pisać thrillery. Dawkuje informacje niczym aptekarka, podrzuca tropy, zwodzi na manowce, rozbudza wyobraźnię czytelnika i sprawia, że ten podczas lektury snuje możliwe scenariusze rozwoju wydarzeń. I najczęściej się myli w swoich przypuszczeniach. Ze mną tak było, zakładałam coś innego niż stało się pod koniec. I wydaje mi się, że nikt nie wpadłby na taki rozwój wydarzeń. Tym bardziej, że dużą rolę w rozwoju akcji odgrywają wydarzenia z przeszłości, które  odkrywane są stopniowo.

Zakończenie jednak było  dla mnie rozczarowujące. Nie dlatego, że nie chciałam, żeby książka się tak skończyła, lecz ze względu na spiętrzenie zbiegów okoliczności oraz nieprawdopodobne rozwiązanie wątków. Ponadto okazuje się, że policjanci oraz medycy sądowi zadają się  mieć inteligencję nieco niższą od pierwotniaka i zupełnie niczego nie kojarzą. Ale ok, chyba miało się skończyć w miarę pozytywnie, widać tego oczekują czytelnicy i autorka postawiła na zadowolenie „klienta” zamiast na bardziej realistyczne zakończenie. Książkę mimo to polecam, bo bardzo wciąga, ma szybką akcję, porusza tematy bliskie wielu z nas i pokazuje jak bywamy naiwni, gdy bardzo nam na czymś zależy. Dobra rozrywka na zimne wieczory pod kocem!

Pusta ziemia, Jiri Sadlo

Manufaktura Słów, 2018

Liczba stron: 65

Tłumaczenie: Krzysztof Rejmer

Podtytuł tej książki brzmi „Listopadowa część roku”, co w połączeniu z tytułem daje nam jakieś pojęcie o zawartości. Opowieść napisana jest w formie pamiętnika i mówi o zmieniających się porach roku na przedmieściach Pragi.

Autor, który z zawodu jest biologiem, ma wysoko rozwinięty zmysł obserwacji. Zauważa rzeczy, na które w biegu nie zwracamy uwagi. Widzi zjawiska atmosferyczne, śnieg, szron, mróz, deszcz, lecz przede wszystkim przyrodę – uśpioną w zimie, budzącą się do życia wiosną, rozbudzoną po lecie jesienią. Jego obserwacje są zwięzłe, czasem pełne zadumy, innym razem przyziemne. Co je wyróżnia to fakt, że autor potrafi nazwać gatunki roślin, grzybów i owadów, a także umieścić je w kontekście historycznym.

Ciekawym i nieoczekiwanym zabiegiem jest rezygnacja z jednej z pór roku – ten zabieg nieco mnie zaskoczył, bo akurat czekałam na opis przyrody w tym czasie. Na końcu książki autor wyjawia, dlaczego podjął taką decyzję. Ja będąc na jego miejscu zrezygnowałabym z czego innego. Sadlo woli miesiące, w których dominującymi barwami są czerń, szarość i odcienie bieli. W związku z tym, książka przesycona jest chłodem, zadumą, nazwałabym ją raczej ponurą. Na szczęście chwilami wyziera słońce, narrator rozgrzewa dłonie o kubek gorącej herbaty. Jak w życiu, częściej jest byle jak lub nijak, tylko czasami zdarza się coś wesołego i optymistycznego.

To poetycka proza, o której sam autor pisze nieco przewrotnie, że chce: „spróbować stwierdzić obecność rzeczywistości w ubogich i na pozór pozbawionych jakości systemach (przeciętne miejsca, autobus dwa razy na godzinę…), konkretnie zbadać przebieg zimniejszej pory roku w przestrzeni podmiejskiej”. Dla kogo jest to książka? Dla wielbicieli tego rodzaju literatury, dla czechofilów, którzy chcieliby ruszyć śladami autora po obrzeżach Pragi, dla miłośników książek o przyrodzie.

Gdzie kupić?

https://exlibris.net.pl/pl/p/Pusta-ziemia-Jiri-Sadlo/6