
Gdy pytają mnie o ulubioną polską pisarkę, pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to Elżbieta Cherezińska. Nie tylko dlatego, że tak cudownie pisze, lecz także z tej prostej przyczyny, że autorka jest przesympatyczną, serdeczną, ciepłą osobą. O historii opowiada tak, że czytam jej powieści z wypiekami na twarzy, a przecież nie jestem fanką książek historycznych, zwłaszcza tych o Polsce. Cieszę się ogromnie, że pomimo napiętego grafiku autorki, udało nam się porozmawiać o tym, jak powstają jej książki.
Czy ma Pani jakieś rytuały związane z pisaniem? Ciepłe kapcie, ulubioną porę dnia, itp.?
Wiem, że takie jest wyobrażenie „pisarza przy pracy”, ale rzeczywistość jest dużo bardziej prozaiczna. Żeby powstała tak obszerna powieść w tak krótkim czasie (co roku jest premiera), trzeba pisać nie zważając na „weny” i „rytuały”. Po prostu, osiem, czasami dziesięć godzin dziennie pisania. Siłą rzeczy, to wchłania wszystkie możliwe pory dnia. Mogę jedynie powiedzieć, że odkąd moje dzieci są duże, już nie lubię pisać w nocy. Po prostu rezerwuję ją jako czas dla siebie, nie pracy.
A jaki jest Pani ulubiony moment podczas pracy nad książką?
Jest ich kilka. Fantastycznie jest zaczynać przygodę, po raz pierwszy czytać o przyszłym bohaterze, jego epoce i historii. To jak pierwsze spotkanie, pierwsza miłość, albo pojawi się między nami chemia, albo nie. Świetnie jest pisać finały, gdy wszystkie nitki dramaturgiczne zaczynają się splatać, a pomysły sprzed lat mogą zebrać żniwo. To też najtrudniejszy moment pracy, może porównywalny z zaczynaniem pisania, gdy szuka się „głosu bohaterów”.
Skąd przed laty wziął się pomysł, by po sadze o Wikingach, zabrać się za średniowieczną historię Polski?
Naturalny bieg zdarzeń. „Północną Drogę” planowałam latami, ona czekała na to, bym znalazła czas i napisała tę czterotomową i sześciogłosową historię. A w międzyczasie w sposób zupełnie spontaniczny, budowały się w mojej głowie kolejne, inne historie. Więc to, co wydawniczo wygląda na kolejność, jest w gruncie rzeczy tylko kolejnością publikacji, a nie wymyślania historii.
Czy współpracuje Pani z historykami, którzy dbają o rzetelność historyczną w Pani książkach?
Podkreślam za każdym razem, że bez pomocy fantastycznych historyków, moje powieści nie miałyby tej siły. Lubię też pracować ze specjalistami z różnych innych dziedzin, każdy jest wirtuozem swojej dziedziny, ja, tworząc fabułę, potrzebuję zakorzenić ją w średniowiecznym świecie. Sięgam więc po pomoc archeologów (najczęściej), znawców dawnej architektury i budownictwa, dawnej kuchni i roślin, stroju, broni i… można to nieustannie mnożyć. Ale zawsze początkiem jest dobra znajomość historii i rozumienie procesów, jakie kiedyś zachodziły, w jak najszerszym kontekście.
Jakie, wobec tego, są proporcje czasu pisania do czasu poświęconego na znalezienie informacji historycznych?
Myślę, że to wychodzi pół na pół, zwłaszcza teraz, gdy przez dłuższy czas poruszam się po tym samym obszarze (mam na myśli Odrodzone Królestwo, czyli XIII/XIV wiek).

Jaka jest Pani ulubiona postać historyczna? Czy już znalazła swoje miejsce w którejś z powieści, czy dopiero czeka na swój czas?
To tak, jakby zapytała Pani łasucha o jedną ulubioną potrawę. Nie ma jednej ukochanej postaci. Jest ich wiele – Świętosława, Chrobry, Mieszko, Bezprym, Tryggvason etc. Z tych, którzy są mi naprawdę bliscy, nie pisałam jeszcze o Bolesławie Śmiałym i Bolesławie Krzywoustym.
Jak się Pani udaje tchnąć życie w postaci historyczne? Odprawia Pani nad nimi czary, czy po prostu ożywia je swoją sympatią? 😉
Czary, muszę o tym pomyśleć! Póki co, zbieram wszystkie dostępne fakty biograficzne i przyglądam się im na tle epoki, żeby zobaczyć, jak bardzo ktoś był typowy, lub nietypowy dla swoich czasów. Sprawdzam relacje z innymi postaciami historycznymi, z rodziną. Analizuję dokonania i klęski. Z tego wszystkiego staram się ułożyć portret postaci, czyli na końcu i tak muszę dołożyć coś od siebie, coś, co będzie wyróżnikiem bohatera. Jest ich w moich powieściach tak wielu, i tak wielu nosi te same imiona (Bolesław! Henryk!), że muszę się napracować, by byli odróżnialni.
Którą książkę poleciłaby Pani tym, którzy jeszcze nic nie przeczytali „Cherezińskiej”?
Wiem, że dobrze zaczyna się o „Hardej”, bo ta powieść wrzuca czytelnika od razu do wnętrza piastowskiego świata i, zwłaszcza w pierwszej części, nie jest opowieścią o samej Świętosławie, ale także o Mieszku i Chrobrym. To szeroka panorama Domu Piastów.
Czy seria Odrodzone Królestwo dociera do nastolatków?
Mimo potężnej objętości, tak.
Trwa trasa promocyjna „Wojennej korony”, czy spotkania z czytelnikami to stres czy radość dla autorki?
Radość, bo mogę od razu dostać odzew od tych najszybszych, którzy już zdążyli nową powieść przeczytać. Dzięki temu wiem, na ile pewne wątki tej skomplikowanej i rozległej opowieści, są czytelne, wyraziste.
Czy podczas spotkań autorskich doszło do jakichś zabawnych, zaskakujących sytuacji?
Poznań nie daje się zdetronizować! Czytelnicy ze Starszej Polski zawsze mają przygotowane niespodzianki; bawią się, wyciągając z powieści postaci i wątki i nie tylko przebierają się za ulubionych bohaterów, ale i inscenizują własne wersje książkowych scen. Tym razem oprócz „zielonych panien” na spotkaniu pojawił się król Władysław w zdecydowanie karłowatym rozmiarze, templariusz Kuno i jego druh krzyżacki, Zyghard, w tym jeden z nich był Niemcem, co dodatkowo podkręciło zabawę. Oczywiście Borutka z białą grzywą i nawet orzeł królestwa, co prawda, długo myślałam, że to wrończyk, nowy herb Borutki. Kreatywność czytelników jest nieograniczona!


Nie mogę sobie odmówić pytania o sagę o Wikingach. Czy będzie kontynuacja?
Być może, chętnie spotkałabym się z tamtymi bohaterami.
W jaki sposób relaksuje się Pani po skończonej pracy nad książką? Cokolwiek by to było, z góry życzę, by było tego jak najwięcej 😊
Wyjeżdżam w miejsca, gdzie jest dużo przestrzeni i mało ludzi. Wietrzę głowę. I dziękuję za życzenia. Jeżeli przestanie lać, jeszcze dzisiaj będę nad morzem. W końcu mieszkam pod Kołobrzegiem 😉