Nie mam w zwyczaju pisać o książkach, których nie doczytałam, ale dla tej uczynię wyjątek, ponieważ wzbudziła we mnie dużo emocji. Tych negatywnych, które wzbierają dużą falą i muszą gdzieś znaleźć ujście.
Zgarnęłam tę książkę z półki bibliotecznej zachęcona tytułem „Zawód: czytelnik. Notatki o prozie polskiej lat 90.” Dariusz Nowacki, krytyk literacki i recenzent, zebrał napisane przez siebie recenzje w jednym tomie i opatrzył go dość obszernym wstępem. Pomyślałam, że takie fachowe spojrzenie człowieka zawodowo parającego się krytyką literacką może wprowadzić w moje myślenie trochę świeżości. Naiwnie myślałam, że zawodowy recenzent ma szeroki ogląd i na rynku literackim zna się lepiej niż wszyscy blogowi amatorzy.
Zaczęłam oczywiście od tego, co autor ma do powiedzenia o literaturze w sensie ogólnym. Zapowiadało się obiecująco: „Sensem czytania jest nienasycenie, czyli – znów podpierając się cudzym słowem – ważne są tylko te książki, których jeszcze nie znam i na które czekam.”
Można polemizować z tym zdaniem, a polemika przyjmie tu dość przewidywalny obrót, wielu z nas podniesie głos, że warto wspomnieć o tych książkach, które stały się kamieniem milowym naszego rozwoju, książkach niezapomnianych, książkach, do których wracamy i które stały się częścią naszego życia. Bo nie jest tak, że tylko te przed nami mają urok i stanowią pokusę.
Niestety, potem zrobiło się coraz bardziej duszno, ponieważ recenzent pisząc z perspektywy 1999 roku wciąż nie może ogarnąć zmian systemowych w Polsce i wszystkiego, co z nich wynika. Nauczony jednego słusznego mechanizmu: publikowany jest ten, który zgadza się na warunki dyktowane przez cenzorów, ten który ma wejścia, ten który dochrapał się jakiejś pozycji, w ten sposób opisuje zmiany, do których doszło na rynku wydawniczym w latach dziewięćdziesiątych:
„Do królestwa literatury wchodzi się teraz na tuzin sposobów, przybywając skądinąd, bez skrępowania, bez warunków wstępnych, a najlepiej w atmosferze niespodzianki i sensacji. W każdym razie już niekoniecznie z rozdania pokoleniowego, w sztafecie bądź po odstaniu swego w kolejce.”
A może do królestwa literatury wchodzi się teraz i wtedy, lat temu dwadzieścia, po prostu dlatego, że ma się talent, ma się coś do powiedzenia i ma się grono czytelników, którzy pragną przeczytać coś świeżego, nieodleżałego w kolejce i nie wytrzęsionego z sensu w sztafecie pokoleń? Taki koncept po prostu nie przyszedł autorowi książki do głowy. A szkoda…
Oczywiście, według recenzenta, utwory młodych wówczas na rynku twórców (o nich za chwilę) to LITERATURKA. Pan Nowacki pokusił się nawet o definicję tego zjawiska.
„Literaturka – opowiadanka nie stwarzające poważniejszych barier lekturowych, tematycznie atrakcyjne, klasycznie skrojone. Słowem przyzwoita porcja anegdotycznego mięsa, którego smak powinni docenić pożeracze fabuł. A tych, nawet w naszym kraju, tysiące.„
Czyżby mowa tu była o tym, że jedni czytelnicy są lepsi od innych? Ja w każdym razie tak to odebrałam. Ci, którzy jak pan Nowacki, potrafią napisać tysiące słów o tekście, w którym brak logiki, fabuły i niezrozumiałym dla nikogo może poza jego twórcą, uważają się za ekspertów, namaszczonych, wybranych, którzy nie zniżają się do poziomu laików, nieudaczników, którzy, o zgrozo!, potrzebują w książce fabuły. Tacy, to zwykli barbarzyńcy, czyli pożeracze mięsa literackiego. Phi, po co mi fabuła w książce zdaje się mówić recenzent, ja zadowolę się plikiem zadrukowanych kartek. A wy, pospólstwo, niewiele jesteście warci i byle kto (w domyśle ci, którzy zaczęli publikować w latach 90.) może zaspokoić wasze literackie gusta.
Kim oni są? Kto wpisuje się w gusta, czytelników byle jakich? Nowacki rozwija tę myśl, a jakże:
’Autorzy ci, mówiąc brzydko, zrobili sobie nazwiska, skorzystali z ogromnego kredytu zaufania i gorącej ciekawości, jakie wyjątkowo wytworzyły się wokół wystąpień literackich młodzieży (?) odrodzonej Rzeczypospolitej. Spośród plejady nowych nazwisk ocaleli ci, którzy potrafili przejść na zawodowstwo (tu zwłaszcza jeśli idzie o prozaików, Andrzej Stasiuk i Olga Tokarczuk), a być zawodowcem w pierwszej kolejności oznacza – wsłuchiwać się w potrzeby rynku.”
I dalej ta myśl rozwija się do absurdalnych rozmiarów:
„Ruch ten nie jest niewinny – trzeba pisać tak, jak ktoś chce czytać; to zaproszenie do konformizmu. Kiedy więc mówię, że karty zostały rozdane i nieprędko będą ponownie tasowane, mam na uwadze fakt, że 'w ręce historyków literatury’ dostał się 'materiał’, który przeszedł przez czyściec rynku, a to oznacza, że lista obecności, pokrywa się z rejestrem popularności, rozgłosu, wyższych nakładów i lepszych wyników sprzedaży.”
Według pana Nowackiego największym blamażem dla literata jest to, że ktoś go chce publikować i ktoś chce czytać jego książki. Ktoś, czyli pożeracze fabuł. Wszakże, czytając między linijkami, dowiadujemy się, że najlepszym wymiernikiem wartości literackiej danej książki są tomy zalewające magazyny i idące na przemiał. Ponadto, ci, których wydawać nikt nie chce i piszą do szuflady, również mogą mianować się wizjonerami literatury, mesjaszami słowa wykraczającymi poza wąskie umysły czytelników i wydawców. Każde beztalencie idealnie odnajdzie się w takiej ideologii – czyżby i sam autor tej książki szukał dla siebie pociechy?
Powracając do jednej z pierwszych myśli mojego wywodu twierdzę, że żeby czytać nie trzeba być z zawodu recenzentem, nie trzeba mieć licencji na czytanie i dokumentu potwierdzającego kompetencje. Nie ma czegoś takiego jak zawód czytelnik, bo sam fakt, że komuś płacą za recenzowanie książek nie znaczy, że taka osoba zna się na rzeczy. Pisanina Nowackiego zawiodła mnie niewiele dalej niż poza szeroko tu omówiony wstęp. Nie chce mi się tracić czasu na recenzje poszyte jadem i pisane dla wąskiego grona kolesiów uważających się za lepszych niż inni.
Pisałam o: