Papierowy Motyl, 2010
Liczba stron: 247
Danuta i Dorota są przyjaciółkami. Obie ukończyły szkoły muzyczne. Życie młodego człowieka w siermiężnych latach osiemdziesiątych w Polsce nie należało do łatwych. Dlatego obie dwudziestolatki postanawiają załapać się na jakiś zagraniczny kontrakt by grać w restauracjach i hotelach do tak zwanego kotleta. Zarobek na takich wyjazdach był lepszy niż w Polsce i przed muzykami otwierała się możliwość poznania kawałka świata.
Podczas takich wyjazdów dziewczyny po raz pierwszy zetknęły się z pralką automatyczną, syntezatorami z możliwością odtwarzania muzyki z dyskietki oraz … jednorazowymi pieluchami. Grały wielu miejscach: od podbiegunowej północy, poprzez Węgry aż do egzotycznej Jordanii i Tunezji. Na wyjazd do krajów arabskich obie zafarbowały włosy na blond, co ma odzwierciedlenie w tytule książki, o którym później napiszę jeszcze kilka słów.
Wielomiesięczny pobyt w krajach arabskich najbardziej odcisnął się w pamięci Doroty i Danuty. W porównaniu do wielu innych miejsc obie panie miały tam względny spokój oraz uczciwe warunki pracy i płacy. Narratorka opisuje osobliwe zachowania mężczyzn w stosunku do białych kobiet oraz skandale obyczajowe, jakich dopuszczały się niektóre Polki, pozwalając sobie na „rozwiązłe”, zdaniem tubylców, zachowania. W obu egzotycznych krajach artystki poznały liczną polonię, zajmującą się biznesem, pracującą w szpitalach i na budowach. Jednak kontrakt w hotelu w Tunezji pozostał w pamięci obu kobiet z innego powodu. Jedna z nich wróciła do kraju z małą córeczką… Jak do tego doszło? Nie zdradzę, ale dla zachęty przyznam, że historia jest niesamowita.
Ewa Gogolewska-Domagała napisała dobrą, lekką i przyjemną książkę, która nie irytuje infantylnym językiem ani banalną fabułą. Nie jest to romans, a opowieść o przyjaźni i otwartych sercach i umysłach. Można zarzucić książce, że bohaterki są zbyt idealne, ale przyznacie sami, że nie w każdej powieści chcemy czytać o brudzie życia i jego złych stronach. Książka nie przygniata swoim ciężarem, ale nie znaczy to, że jest głupia. Ja przeczytałam ją z dużą przyjemnością, choć pewnie nie wzięłabym jej do ręki w księgarni lub bibliotece odstraszona niefortunnym tytułem.
„Blondie$” kojarzy się źle – ma konotacje podwójnie pejoratywne; dzięki blondynkom postrzeganym jako kobiety bezmyślne (oględnie mówiąc) i za symbol dolara na końcu, który z kolei sugeruje, że te blondynki lecą na kasę. A przecież blond to tylko sceniczny image bohaterek, a ciężko zarobionymi dolarami dzieliły się z rodzinami i prawie obcymi w potrzebie. Po prostu ktoś wyrządził książce krzywdę wybierając taki tytuł. Ja ręczę swoim doświadczeniem czytelniczym, że to dobra powieść, która może rozświetlić ponury dzień.