42 rozmowy Piotra Kaczkowskiego. Jedna szczególna.

Prószyński i S-ka, 2004

Liczba stron: 383

Ilekroć czytałam zapis telefonicznego wywiadu Piotra Kaczkowskiego z Robertem Smithem, do którego doszło w 2001, moją wyobraźnię najbardziej rozpalał fragment wstępu do wywiadu. Autor przyznaje, że dwa razy wcześniej miał okazję zamienić kilka słów z liderem The Cure. Okoliczności jednej z rozmów były następujące:

„Powiedziałem, że miałem już okazję go poznać i że podpisywał mi uratowaną z oceanu okładkę „Kiss me, Kiss me, Kiss me”.”

Jakże chciałam zobaczyć tę okładkę z przeszłością, płytę, która przepłynęła setki mil morskich, będąc towarzyszką dziennikarza podczas jednej z wypraw. W końcu ją zobaczyłam, ale o tym za chwilę…

Sam wywiad jest niezwykle ciekawy. Robert wspomina swoje pierwsze muzyczne fascynacje, zespoły, które poznał dzięki starszemu rodzeństwu oraz pierwsze lekcje gry na gitarze. Jest przy tym niezwykle samokrytyczny i zabawny. Mówi dlaczego lubił Hendrixa (nie dlatego, że był wirtuozem gitary) i dlaczego nie lubił Santany (bo słuchał go zarozumiały koleś ze szkoły).

W dalszej części opowiada o polskich koncertach (wówczas tylko dwóch – w Katowicach i Łodzi). Przyznaje, że aby przyjechać do Katowic zespół musiał dopłacić, ponieważ ze sprzedaży płyt nie czerpał wówczas żadnych zysków w Polsce. Z entuzjazmem wyraża się o klimacie polskich miast oraz oświadcza, że nie ominie już Polski podczas europejskiego tournee, jako że z grania tutaj czerpie dużo energii i satysfakcji.

Koncerty The Cure zachwycają mnie zawsze tym, że trwają naprawdę długo. Niewielu wykonawców gra sety po 2,5 godziny. Wedle słów Roberta, długość i jakość koncertów jest dla niego ważna, ponieważ zależy mu na tym, by dać publiczności tyle, ile sam chciałby otrzymać będąc po drugiej stronie. Wspaniale!

W książce Piotra Kaczkowskiego jest wiele innych ciekawych wywiadów. Zachęcam Was do ich lektury, bo choć mogłoby się wydawać, że są już nieaktualne, to dają nam pogląd na to, jak zmieniali się artyści i co było dla nich ważne 10 lat temu.

Zdaję sobie sprawę, że pisanie o The Cure teraz, gdy od lat nie mieliśmy okazji usłyszeć żadnego nowego nagrania ani zobaczyć zespołu na żywo w Polsce, mija się trochę z celem, ale jest to dobry sposób na powrót do stałej rubryki The Cure w literaturze (tak, mam jeszcze kilka fragmentów o The Cure z zapasie). Przy okazji mogę się pochwalić tym, że dzięki uprzejmości Piotra Kaczkowskiego zobaczyłam tę pamiętną okładkę płyty Kiss me, Kiss me, Kiss me – DZIĘKUJĘ!

Proszę, oto i ona! Okładka, o której mowa we wstępie do rozmowy z Robertem Smithem:

The Cure – Kochanowo i okolice

Nie mogło być inaczej.

Nie ma chyba książki opowiadającej o muzyce i rozwoju zainteresowań muzycznych nastolatka na przełomie lat 80 i 90, w której nie wspomniano by The Cure. Czytając „Kochanowo i okolice” Przemka Jurka wiedziałam, że to tylko kwestia czasu. Powieść opowiada bowiem o tym jak kształtowały się gusta muzyczne dzieciaków urodzonych w połowie lat 70. Wymieniane są programy telewizyjne, które były dla nas okienkiem na świat i pokazywały teledyski. Autor pisze o liście Trójki, nagrywaniu z radia, staniu w kolejce po potwornie drogi magnetofon Kasprzak. Główny bohater dostaje gramofon i przez długi czas słucha jednej tylko płyty (innych nie miał). Płyty winylowe zagranicznych wykonawców były praktycznie nieosiągalne. Takie jak widać na moim zdjęciu przyjeżdżały do Polski w bagażu uczynnego krewnego. Można je było także kupić na giełdzie za równowartość całej pensji.

Wracając do książki. Jest początek lat 90. Grupa przyjaciół odkrywa nowe muzyczne światy. The Cure jest tylko przelotnym zauroczeniem jednego z chłopaków:

„Wiesiek stał się naszym guru. Co niedzielę jeździliśmy do Kłodzka na giełdę i wracaliśmy z nowymi zdobyczami. Makar kompletował dyskografie punkowych klasyków. Jaromir brał wszystko, co Wiesiek określił mianem New Romantic, Koczis odkrył The Cure, a ja kolejnych bogów elektronicznej klawiatury – Vangelisa, Kitaro i Tangerine Dream.” str. 293

Zainteresowanie zespołem trwało niedługo, bo już na stronie 308 czytamy:

„Koczis po okresie fascynacji ponurą muzyką The Cure, niespodziewanie wpadł po uszy w Black Sabbath. Byliśmy zaszokowani, ale Koczis potrafił to zupełnie racjonalnie uzasadnić.

– W muzyce interesuje mnie przede wszystkim smutek – powiedział – A Black Sabbath jest smutne jak jasna cholera.”

The Cure w Sztuce uprawiania róż z kolcami

„Sztuka uprawiania róż z kolcami” Margaret Dilloway. Wydawnictwo M. Strona 60.

Jak to najczęściej bywa, cytat nawiązuje do wyglądu Roberta Smitha.

Nauczycielka biologii zostaje na prośbę dyrektora wywołana z lekcji.

„Ktoś siedzi w fotelu przy biurku dyrektora. To na pewno nie rodzic. To jakieś dziecko, nastolatka o długich czarnych włosach i stanowczo za grubej warstwie makijażu. Z tymi oczami umalowanymi na czarno wygląda jak szop pracz. Ma na sobie pomarańczową koszulkę polo z różowym koniem z przodu; kołnierzyk postawiony jak w latach osiemdziesiątych. Do tego poszarpane czarne dżinsy, agrafki, różowe martensy i czarny płaszcz. Wygląda jak wokalista The Cure wystylizowany przez Ralpha Laurena. Przez chwilę przypomina mi panią Lansing, która kryje się pod maską, nie chcąc pokazać, kim jest naprawdę.

-Kto to jest? O co chodzi?”

Recenzja książki wkrótce – jeszcze ją czytam 🙂

The Cure w Wybawicielu

Zaledwie wzmianka i to jeszcze w niezbyt pochlebnym kontekście, ale jest…

„Harry, nie odpowiadając, rozsunął zamek błyskawiczny czarnej maski, którą mężczyzna miał na twarzy, i odchylił klapkę. Uszminkowane na czerwono wargi i umalowane oczy przywiodły mu na myśl Roberta Smitha, wokalistę The Cure.”

„Wybawiciel” Jo Nesbo str. 253

Przyszło mi dziś do głowy, że tych wzmianek w literaturze jest naprawdę sporo – czy to związanych z wyglądem, czy z muzyką zespołu. Wszak sam Robert Smith jest człowiekiem oczytanym. Ciekawe jak podobają mu się literackie nawiązania do samego siebie?

Robert Smith i Witamy w piekle

Znowu udało mi się wytropić coś o The Cure w czytanej książce. To takie moje nieszkodliwe hobby.

Odniesienia do The Cure pojawiają się w najmniej spodziewanych miejscach. Książka „Witamy w piekle”, której autorem jest Dom Joly opowiada o miejscach odradzanych przez biura podróży. Dom postanawia odwiedzić miejsca znane z tego, że były miejscem morderstwa, zbrodni przeciw ludzkości lub ogromnej katastrofy. Recenzja książki pojawi się wkrótce, teraz chcę przytoczyć anegdotę, której bohaterem jest lider The Cure.

Najpierw jednak krótkie wprowadzenie. Dom Joly jest znanym brytyjskim komikiem, gospodarzem różnych prześmiewczych programów. Można go porównać do „naszego” Szymona Majewskiego.

Polecam lekturę tego dość długiego fragmentu:

„Chwilę później wszyscy trafiliśmy do maleńkiego hotelowego baru, w którym przy świecach piliśmy piwo i słuchaliśmy The Cure z iPoda jednego z Irlandczyków.

Czy to nie dziwnie – słuchać The Cure w samym środku Korei Północnej podczas zaciemnienia? Czemu nie, Robertowi Smithowi na pewno by się to spodobało. W młodości, jako wielbiciel wszystkiego co gotyckie, byłem wielkim fanem The Cure. Kiedy moje programy telewizyjne odniosły sukces, udało mi się poznać Smitha. Gdy go spotkałem po raz pierwszy, poprosiłem go o gościnny występ w fałszywym filmie dokumentalnym o moim życiu. Chciałem żeby zagrał drużbę w scenie ślubu w urzędzie stanu cywilnego w Maryleborne. Później spotkaliśmy się w biurze produkcyjnym i wywarł na mnie ogromne wrażenie. Zaproponował mi podwiezienie na plan zdjęciowy swoim wypasionym samochodem z szoferem. Byłem tak zaaferowany rozmową z nim, że kiedy dotarliśmy na miejsce, zupełnie bezmyślnie otworzyłem drzwi od strony jezdni i urwała je przejeżdżająca właśnie ciężarówka. Szofer przeżył załamanie nerwowe, a Robert Smith zaczął się zastanawiać czy nie znalazł się czasem w ukrytej kamerze.” (str. 221)