Carta Blanca, 2011
Liczba stron: 404
Od kilku miesięcy nie mogłam się zabrać do czytania tej książki: z jednej strony bardzo mnie do niej ciągnęło, z drugiej coś mnie odstraszało. Po dłuższym zastanowieniu nad przyczyną odsuwania książki na dalszy plan, wywnioskowałam, że boję się czytania o zimnie, śniegu, lodzie i znienawidzonej przeze mnie zimie. 1 grudnia wreszcie postanowiłam zmierzyć się z moimi uprzedzeniami i strachami – w końcu do Polski też za chwilę zawitają śnieg i mrozy. Kiedy zaczęłam czytać (szczelnie otulona kocem, żeby nie dopadło mnie zimno z kart powieści), natychmiast wsiąkłam w atmosferę opisywanych miejsc.
Kari Herbert jest córką polarnika – jej ojciec Wally Herbert przemierzył biegun północny i przebywał na terenach podbiegunowych przez wiele lat w latach 60 ubiegłego wieku. Kiedy Kari miała 10 miesięcy zamieszkała z rodzicami w małej chatce u wybrzeży Grenlandii. Polarnicy zostali przyjęci w wiosce z otwartymi ramionami – Wally ceniony był przez Inughuitów za swoje umiejętności, a mała Kari rozpieszczana była przez sąsiadującą z nimi rodzinę. Wychowywała się wśród eskimoskich dzieci i mówiła ich językiem. Później rodzina Herbertów jeszcze kilkakrotnie przyjeżdżała na Grenlandię. Dorosła Kari postanawia odnaleźć swoją eskimoską rodzinę i spędzić z nimi wakacje. Planuje napisać książkę o ludności zamieszkującej najbardziej niesprzyjające ziemie.
Podczas letniego oraz wiosennego pobytu Kari lepiej poznaje panujące zwyczaje. Widzi wpływy świata zachodu na kulturę i zachowanie Inughitów. Wszechobecny alkohol jest przyczyną wielu nieszczęść, dzieci spędzają czas przed telewizorem i nie za bardzo interesują ich tradycyjne zajęcia myśliwych, globalne ocieplenie topiące lód, odcina myśliwych od ich odwiecznych terenów łowieckich. Ludzie są pozornie szczęśliwi i zadowoleni ze swojego życia – jednakże statystyki samobójstw, także wśród młodzieży, świadczą coś odmiennego.
Kari Herbert pokazuje stosunki rodzinne, gościnność rdzennych mieszkańców Grenlandii, ich codzienne troski i radości. Broni ich prawa do połowu narwali, które jest podstawą przeżycia wielu rodzin. Bierze udział w letnim obozie oraz wyprawie na opuszczoną teraz wyspę, na której mieszkała z rodzicami. Nie ukrywa faktów o przemocy, biedzie, brudzie i słabym wykształceniu mieszkańców. Chociaż Inughitów traktuje jak rodzinę, to reporterski obowiązek i pragnienie obiektywizmu bierze górę i w książce znaleźć można również wiele niepokojących faktów.
Oczywiście, nawet w najmniejszym stopniu nie zostałam zachęcona do wyjazdu w tamte strony (zniechęca mnie zimno, dieta rodzimych mieszkańców, pożywiających się wielorybim tłuszczem oraz rozwleczone przed domami resztki zabitych zwierząt), to książka wzbudziła we mnie szacunek dla tych ludzi. Opisy pokazujące strategie przetrwania w ostrym klimacie i codzienne zmagania z naturą – niezachodzącym prze letnie miesiące słońcem i kilkumiesięczną zimową ciemnością, wzbudziły mój podziw. Nie mniejszym zachwytem obdarzam również myśliwych, którzy wyprawiają się na polowanie na lądzie i na wodzie. Ich swoisty instynkt łowiecki oraz zespolenie z naturą są podstawą przetrwania.
I chociaż rzadko się zdarza żebym zapamiętała z lektury dane geograficzne, czy imiona bohaterów, to ta książka – reportaż otworzyła mi oczy na kulturę, której dotychczas prawie nie znałam. Cieszę się, że na księgarskich półkach jest już kolejna książka Kari Herbert, pt: Żony polarników. Siedem niezwykłych historii.