Rodzinka. Rodzina. Matka, ojciec, dwoje dorosłych dzieci, wszyscy oni niby normalni, a jednak nie do końca, bo każdy z nich nosi w sobie swój własny drobny kłopot, który w ich odczuciu urasta do ogromnego problemu.
George – ojciec rodziny to hipochondryk, mała zmiana na skórze przeradza się w jego wyobraźni w złośliwego raka. Wizyta u lekarza nie przynosi mu oczekiwanego spokoju, a nerwy tak nadwyrężone urojoną śmiertelną chorobą dodatkowo zostają obciążone stresem związanym z powtórnym ślubem córki oraz odkryciem, że jego żona prowadzi podwójne życie.
Jean – jego żona znudzona swoim małżeństwem, znajduje sobie kochanka w ostatnim porywie namiętności. Stoi przed wyborem drogi życiowej – poczucie obowiązku oraz przywiązanie każe jej pozostać przy mężu, nowo odrodzona namiętność każe związać się na stałe z kochankiem.
Katie – ich córka, matka małego chłopca, raz rozwiedziona, ponownie zamierza wyjść za mąż. Im bliżej ślubu tym większe wątpliwości ją ogarniają – czy to, co odczuwa to miłość, czy może tylko potrzeba stabilizacji przy boku mężczyzny, który otacza ją i jej syna opieką materialną? Sprawie nie pomaga to, że jej rodzina nie pochwala związku z Rayem, który, wedle ich standardów, nie jest dobrą partią dla córki ze względu na brak wykształcenia wyższego i nieobycie w sytuacjach towarzyskich.
Jamie – ich syn, pośrednik nieruchomości, samodzielny perfekcjonista, pozostaje w związku homoseksualnym z Tonym. Jego problem polega na tym, że boi się zmian w życiu, obsesyjnie dba o swoją indywidualność, odczuwa lęk przed miłością, nie umie się otworzyć przed partnerem – w rezultacie wszystko psuje i zostaje sam. Blisko związany z siostrą, chociaż jest jej przeciwieństwem – on spokojny, one wybuchowa i nieprzewidywalna.
Tak pokrótce można opisać postaci dramatu, który powoli, z angielską flegmą wręcz, odgrywa się na kartach książki. Pierwsza połowa wlecze się niemiłosiernie, nie uświadczyłam w niej ani opisywanego na okładce geniuszu, ani humoru. W drugiej połowie, akcja trochę się zagęszcza w takim sensie, że w ogóle coś zaczyna się dziać, jednak to, co się dzieje można nazwać nie bez przesady pandemonium nieszczęść. Pojawia się też zalążek humoru – raz nawet wybuchnęłam śmiechem, niestety był to jedyny zabawny moment. W sumie to spodziewałam się czegoś więcej. W tej powieści Haddon nie zbliżył się nawet do perfekcji, którą osiągnął w „Dziwnym przypadku psa nocną porą”.