Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011
Liczba stron: 238
Biorąc do ręki tę książkę, byłam przekonana, że jest powieścią. Dopiero bardziej wnikliwy wgląd w opis na okładce ujawnił, że się myliłam. Nic to, pomyślałam i postanowiłam przeczytać ten chwalony w wielu miejscach zbiór pod tytułem „Imigracje.” Opowiadania podzielone zostały na dwie grupy: historie, które się wydarzyły oraz historie, które wydarzyć się mogły.
Wspomniany podział sugeruje, że pierwsza część książki oparta została na faktach, druga jest fikcją. Szczerze mówiąc, mnie ten podział nie robi żadnej różnicy, bo wszystkie opowiadania łączą się w pewną całość, której tematem przewodnim lub też słowem kluczem jest WYOBCOWANIE. Bohaterka opowiedzianych historii przebywa w różnych miejscach – w Indiach, w Stambule, w klubach gejowskich, na emigracji i na stypendium naukowym w Stanach. Niezależnie od miejsca, zawsze jest obca, oceniająca i wyizolowana. Być może część z tych historii oparta jest na osobistych doświadczeniach autorki. Osobiście wolałabym, żeby tak nie było, ponieważ nie polubiłam żadnej z postaci żeńskich, narratorek i głównych bohaterek opowiadań.
Wszystkie te postaci (a może wciąż ta sama postać w różnych odsłonach) to neurotyczna młoda kobieta, o której niewiele wiadomo, oprócz tego, że jest „dziwna” – jakby na siłę starała się wyróżnić. Wydaje się niedojrzała i niczym heroina z powieści XIX wiecznych, cierpi na napady lękowe i zdarza jej się biec w popłochu przed siebie bez żadnego widocznego powodu. Jednocześnie jest wnikliwą obserwatorką szybko diagnozującą problemy innych ludzi, choć zupełnie nie radzi sobie sama ze sobą. Bohaterka niczym nie umie się cieszyć. Jej ponuractwo, skłonność do depresji i lęków dostają w opowiadaniach nowych znaczeń, nadaje się im całkiem niesłuszną głębię, także intelektualną. Może z 20 lat temu mogłabym się zachwycić taką bohaterką, w moim wieku (wieku autorki książki) nie podziwia się znerwicowanych kobiet. Raczej zastanawia się czy już należy je hospitalizować czy tylko poddać obserwacji.
Może i przyczepiłam się do jednego aspektu i nie dostrzegłam innych walorów opowiadań, ale skoro tak się stało, to znaczy, że nie jestem stworzona do czytania prozy Kai Malanowskiej, bo zamiast patrzeć na dzieło z większej perspektywy, czepiam się szczegółów. Wszędzie ostatnio pełno tej pisarki i odnoszę wrażenie, że modnie jest czytać jej książki. Jeszcze bardziej stylowo jest się nią zachwycać. Ja pozostaję poza tym nurtem.