
WAB, 2008
Liczba stron: 284
Podczas lektury tej powieści przejrzałam kilka jej recenzji w sieci, ponieważ wciąż miałam przeczucie, że coś się nie zgadza. Utkwiła mi w głowie niezbyt pochlebna opinia o książce – takie też recenzje odnalazłam. Natomiast ja jestem nią oczarowana, poruszona i wzruszona.
Sześćdziesięciokilkuletni Trond wycofuje się ze swojego dotychczasowego życia. Trzy lata po tragicznej śmierci żony sprzedaje wszystko i wyprowadza się na wieś, do miejsca, w którym spędził ze swoim ojcem jedno powojenne lato 1948 roku. Mały, odludny domek, do którego zabrał go ojciec, gdy miał piętnaście lat, wyznaczył początek jego dorosłości, teraz Trond chce w nim spędzić swoje ostatnie lata.
Powracają wspomnienia. Trond układa sobie w głowie historię taką, jaką była – nie oszukuje się i odtwarza wydarzenia związane z ojcem i brzemieniem jego utraty, z którym żył przez wszystkie lata. Jego wspomnienia wiążą się z bólem, namiętnością, ciężką pracą przy wycince lasu i bliskością z ojcem, jakiej nigdy przedtem i nigdy potem nie zaznał.
Piszecie w swoich recenzjach, że nudno, że tylko drwa rąbią i odśnieżają, stary pryk coś tam wspomina i że zakończenie jest przewidywalne do bólu. A ja czytałam ze skurczonym żołądkiem, siedząc jak na szpilkach i przeżywając dylematy, jakie spadły na ojca Tronda tuż po wojnie. Żyłam jego życiem i myślałam jak on. A tuż po chwili przeżywałam ból rozstania, nieuchronność końca wakacji i początków dojrzewania tak, jakbym była w skórze Tronda stojącego u progu dorosłości. Marzyłam o miłości, tak wielkiej, bezlitosnej i skomplikowanej, że niewielu potrafi o niej pisać, a jeszcze mniej ma dość siły, by za nią podążać. Delektowałam się prostotą przekazu, gładkim językiem, wysmakowanym i nieprzekombinowanym stylem, który uderza prosto w najczulszy punkt. Dotknęło mnie głęboko. Zostanie na długo.