Wydawnictwo Amea, 2010
Liczba stron: 118
Marta Szarejko udziela głosu ludziom z marginesu. W książce mówią do nas bezdomni spod dworca, wszelkiego rodzaju dziwaki, lokalni menele, klienci noclegowni i jadłodajni, wykonujący najbardziej podłe zawody i bezrobotni, złodzieje i żebrzący na ulicach. Ich monologi dotyczą tego co tu i teraz, a także tego, co było wcześniej. Nie sposób jednak oddzielić prawdy od kłamstwa, osoby zdrowej od tej z zaburzeniami, trzeźwej od pijanej. Czasem są to składne historie, czasem bełkot bez znaków interpunkcyjnych, czasem tylko 2-3 krótkie zdania.
Ostatnia, trzecia część książki to zapis skarg i zażaleń, z którymi zwracają się do władz, opiekunów, rozmówców osoby z noclegowni czy domu opieki. Narzekania dotyczą spraw małych i spraw większych. Podopieczni pilnie obserwują osoby zatrudnione w tych miejscach i rozliczają je z pieniędzy, moralności, życzliwości (a częściej jej braku).
Dla mnie ta lektura była naprawdę zajmująca. Żałowałam nawet, że jest tak krótka. Podczas czytania próbowałam wyobrazić sobie tych ludzi i ich skomplikowane życie. Jakie wichry i burze sprawiły, że znaleźli się na ulicy? Dlaczego czasem z dnia na dzień wyrzucono ich poza ramy społeczeństwa? I dlaczego sami zrezygnowali z ułożonego już życia? Język książki to język ulicy, trzeba mieć do niego cierpliwość, pochylić się nad książką i powoli przedzierać się przez gąszcz znaczeń i bezsensów. Wielkie brawa dla autorki za stworzenie takiej książki, która pokazuje brud życia i to, przed czym zwykle uciekamy oczami będąc na dworcu, czy omijając bezdomnych na skwerach, ławkach i odsuwając się od nich w autobusach.