Liczba stron: 352
Niepozorna, utrzymana w ciepłych barwach, radosna okładka podsuwa nieco inny obraz tej książki. Okazuje się, że ukryta pod okładką historia zawiera znacznie więcej mrocznych odcieni, niż sugeruje opakowanie. A główna bohaterka wylewa na stronach powieści hektolitry łez.
Rosemary jest studentką i jedynym dzieckiem swoich rodziców, które utrzymuje z nimi kontakty. Nie umie z nimi rozmawiać, nie przepada za ich obecnością w swoim życiu, lecz stara się podtrzymywać pozory odwiedzając ich podczas świąt. W końcu to oni finansują jej studia. I to ojciec wyciągnął ją z aresztu, gdy trafiła do niego… przez pomyłkę. Tego samego dnia poznała również szaloną i nieprzewidywalną Harlow, która przez pewien czas będzie miała ogromny wpływ na jej życie. Sprawi również, że Rosemary powróci wspomnieniami do dzieciństwa, beztroskiego czasu, gdy miała dwoje rodzeństwa – starszego brata i siostrzyczkę. W wieku pięciu lat beztroska zmieniła się w dramat, którego konsekwencje odczuwa do teraz, prawie dwadzieścia lat później.
Nie mogę zbyt wiele napisać, bo ważny jest w książce moment zaskoczenia, gdy wychodzi na jaw, co naprawdę stało się w rodzinie Rosemary. Niestety, według mnie, karty odkryto za szybko, bo gdzieś w okolicach setnej strony, a potem było już niewiele zwrotów akcji, a sporo moralizowania, przytaczania naukowych teorii, polemizowania z nimi i w zasadzie akcja przebiegała już jednokierunkowo.
Nie znaczy to, że uważam powieść za kiepską. Broni się w moich oczach tym, iż przedstawia realistyczny obraz rodziny, w której wszyscy się kochają, ale nie potrafią ze sobą rozmawiać i okazywać sobie uczuć. W związku z tym przez wiele lat wszyscy cierpią w milczeniu, przeżywając w samotności swoje poczucie winy i zadręczając się pytaniami bez odpowiedzi. Jedno wydarzenie z przeszłości tak naprawdę rozłożyło tę rodzinę na łopatki, przysporzyło jej mnóstwa zmartwień i zgryzoty. Rzuciło cień na przyszłość i sprawiło, że ze zgranej kochającej się gromadki pozostały tylko krążące po swoich orbitach wolne elektrony. Każde zapatrzone w inną stronę i próbujące albo pogodzić się z tym, co się stało, albo o tym zapomnieć, albo zmienić świat.
Żałuję, że tak niewiele mogłam powiedzieć o książce, żeby nie psuć Wam jej odbioru, ale jeśli udało mi się Was zaintrygować, to bardzo się cieszę. Na pewno czytając książkę, docenicie, że byłam taka dyskretna.
To nie tutaj miałam skomentować, miałam otwarte dwie Twoje recenzje w kartach. Chciałam skomentować Mężczyznę w białych butach. Możesz usunąć poprzedni komentarz 🙂
Ach, ten odwieczny dylemat recenzenta. Ile zdradzić? Jak poruszyć wątki kluczowe? Jak pisać o kontynuacjach?
Widziałam recenzję tej książki w Guardianie bodajże i cieszę się, że przeczytałam ją PO książce. Odwrotnie nie byłoby sensu. Dlatego jestem taka tajemnicza i w ogóle nie piszę o meritum sprawy, bo ważny jest moment zaskoczenia.