Dziennik 1943-1948, Sandor Marai

dziennik-1943-1948Czytelnik, 2016

Liczba stron: 526

Tłumaczenie: Teresa Worowska

Ta książka-dziennik wymyka się wszelkim kategoriom. Bezapelacyjnie jest najlepszą jaką przeczytałam w ostatnich miesiącach. Lekturę jednak dawkowałam sobie przez pół roku – nie dlatego, że brnęłam z trudem, lecz po to, by mieć ją na dłużej i by niczego nie uronić z całego bogactwa znaczeń. Wcześniej ukazał się jednotomowy wybór z dzienników tego węgierskiego pisarza. Tym razem tłumaczka, a zarazem redaktorka dokonała wyboru z nieokrojonego dziennika publikowanego na Węgrzech. Cały cykl planowany jest w Polsce na sześć tomów, z czego niedawno ukazał się drugi.

Lata 1943-1948 to okres wielu zmian w rodzinie Maraiego. Przede wszystkim jednak to czas, kiedy Węgry będące sojusznikiem Hitlera stały się jego wrogiem, a dawni strzałokrzyżowcy błyskawicznie zmienili barwy na czerwone, przygotowując się na wkroczenie Rosjan. Dla pisarza, próbującego zdystansować się od znienawidzonej polityki, takie konformistyczne postępowanie było czymś obrzydliwym, pogardzał tym, wstydził się za swoich rodaków, czuł, że nie pasuje do nich i chciał bronić swojej odmienności i wolności. Po wojnie było to coraz trudniejsze.

Marai stworzył jeden z najbardziej obrazowych opisów działań wojennych i ich skutków dla jednostki – małego trybiku machiny, który tylko do pewnego stopnia jest w stanie wziąć odpowiedzialność za swoje życie i dobro swoich bliskich. To, co dzieje się wokół niego, jest tak potężne, ostateczne i poza zasięgiem, że życie jednostki nie ma najmniejszego znaczenia. Podobnie jak jego dobra materialne, które gromadził od lat. Marai najbardziej żałuje utraty swojej biblioteki, czuje ból po utracie książek, które przez całe życie były jego najbliższymi przyjaciółmi.

Ten czas to również zmiany w życiu osobistym – wraz z żoną, Sandor Marai bierze na wychowanie sierotę, kilkuletniego chłopca. Ponadto umierają bliscy mu ludzie, a on sam podejmuje ważną, nieodwracalną decyzję emigracji do kraju poza  reżimem komunistycznym, w którym nie potrafi tworzyć, nie potrafi żyć, nie potrafi udawać, że akceptuje zmiany, jakie zachodzą w społeczeństwie.

Ten dziennik nie jest tyko zapisem zdarzeń, jakie zachodzą w jego życiu i poza nim. To przede wszystkim głęboka analiza samego siebie. Marai to prawdziwy erudyta, człowiek inteligentny, wrażliwy i niezłomny. Nie jest chorągiewką na wietrze (w przeciwieństwie do swoich rodaków), odczuwa ogromny dyskomfort związany z brakiem wolności po wojnie, nie potrafi dostosować się do nowych czasów, wątpi w swoje siły twórcze, wstydzi się za swój kraj, pragnie uwolnienia, a jednocześnie ma świadomość tego, że na zawsze pozostanie Węgrem. Każde zapisane w dzienniku zdanie jest ważne, niesie za sobą ogrom treści i głębię psychologiczną. To kopalnia „złotych myśli” dla tych, którzy lubią zaznaczać lub wynotowywać cytaty z książek. Koniecznie przeczytajcie!

 

Nie szkodzi, kiedyś zrozumiem, Johanna Bodor

nie szkodzi kiedys zrozumiem.inddŚwiat Książki, 2016

Liczba stron: 296

Johanna Bodor nie jest pisarką i to czuć podczas lektury tej książki. Johanna jest baletnicą, tancerką, Rumunką, której ojciec był Węgrem, a cała rodzina jak miliony innych, padła ofiarą rządów Ceausescu. Ta książka powstała za namową znajomych autorki, którzy chcieli, żeby spisała swoje wspomnienia z czasów, gdy mieszkała w Rumunii i z drogi, jaką musiała przebyć, żeby wydostać się spod władzy reżimu.

Ojciec Johanny był literatem, człowiekiem, który nie bał się wyrażać swoich opinii, przez co mieszkanie rodziny Bodorów prawdopodobnie znajdowało się na podsłuchu. Dzięki temu, że z pochodzenia był Węgrem, raz na kilka lat mógł wyjechać w swoje rodzinne strony. Pewnego razu postanowił, że już nie wróci. Johanna była wówczas w klasie maturalnej szkoły baletowej i w krótkim czasie została w Rumunii całkiem sama, bo i jej mama uciekła z kraju. Główna część tej książki opisuje kilkanaście miesięcy spędzone bez rodziców, w kraju, gdzie nie było co jeść, przez większość czasu nie było ogrzewania i prądu, a każdy człowiek, który stawał na twojej drodze mógł być (i prawie zawsze był) donosicielem lub agentem.

Johanna pisze o skomplikowanej procedurze, dzięki której po wielu miesiącach udało jej się dołączyć do rodziny, swoim życiu uczuciowym skażonym wizją wyjazdu. Nawet jej znajomi mogli ponieść konsekwencje tego, że planowała opuścić Rumunię, a ona mogła na wiele lat trafić do więzienia. Zamiast tego wpadła w sidła bezwzględnych ludzi i zapłaciła wysoką cenę za swoją wolność.

Chociaż książka napisana jest dość drętwo, zapada w pamięć, bo opowiedziana w niej historia ma wszelkie predyspozycje do tego, by zostać sfilmowana. Ponadto jest to obraz kraju, w którym żyło się jeszcze gorzej niż w PRL-u, panowała podejrzliwość, nędza i strach, a mimo tego młodzi ludzie starali się korzystać z namiastki wolności, cieszyć się życiem i udawać, że wszystko jest normalne.

To przerażająca historia pokazująca, że w reżimie totalitarnym człowiek jest tylko niewiele znaczącym trybikiem i jeśli nie zostanie zgnieciony machiną biurokracji, to może uda mu się przechytrzyć system i wydostać się poza jego zasięg. Z tym, że wszystko, szczególnie wolność, ma swoją cenę. Johanna Bodor poznała ją jako nastolatka.

Linie kodu kreskowego, Krisztina Toth

linie kodu kreskowego krisztina tothKsiążkowe Klimaty, 2016

Liczba stron: 225

Kod kreskowy. Nie ma w nim nic zaskakującego. Tak naprawdę to w ogóle nie zwracamy na niego uwagi, chyba że akurat zapomnimy zważyć owoców i trzeba zawrócić od kasy do wagi. A jednak dla nas, wychowanych w czasach komuny, kod kreskowy był powiewem Zachodu. Czymś magicznym, co znajdowało się na przedmiotach i produktach spożywczych pochodzących z lepszego świata. Piętnaście zawartych  tomie opowiadań nawiązuje tytułami do kodów kreskowych, choć tematycznie obejmują znacznie większy obszar doznań.

Krisztina Tóth pisze o dziewczynkach, dziewczynach i kobietach. Przedstawia fragment ich życia, który wiele mówi o samej bohaterce i o otaczającym ją świecie. Dziewczynki bywają zazdrosne, szczególnie gdy chodzi o chłopaka. Gorzej gdy zazdrość i zawiść ma swoje źródło w czymś innym, na co nikt nie ma wpływu. Jedna z bohaterek gości swoją rówieśniczkę ze Stanów Zjednoczonych. Z początku jest nią zafascynowana, potem przelewa na nią całą gorycz związaną z uświadomieniem sobie różnicy, jaka jest między nimi. Dodajmy, że różnicy, na którą przecież żadna z dziewczyn nie ma wpływu. Po prostu urodziły się w innych krajach.

W tomie znajduje się również opowiadanie opisujące warunki życia małej dziewczynki będącej pod opieką babci. Nikt z dorosłych nie przejmuje się losem dziecka wychowywanego w nieprawdopodobnym brudzie, biedzie, w towarzystwie osób, które pod swoją opieką nie powinny mieć nawet zdechłej myszy. Jest i historia wzorowej uczennicy, która w nagrodę za dobre stopnie wyjeżdża na obóz pionierów. I jest to jedno z najgorszych doświadczeń w jej życiu, porównywalne do przebywania w obozie pracy lub gdzieś na zesłaniu.

Dorosłe kobiety z opowiadań Tóth to często oszukiwane żony lub porzucone kochanki, które nie potrafią poradzić sobie z uczuciami. Pozują na twarde, podczas gdy naprawdę sypią się i próbują zmierzyć ze swoimi lękami.  Mnie drażniły, choć jednocześnie trochę fascynowały w swoim zaślepieniu i skupieniu na jednym temacie. W opowiadaniach o kobietach na dalszy plan schodzi tło społeczne, w tych o dzieciach i nastolatkach przebija szara, komunistyczna rzeczywistość zamkniętego kraju, smutek ubóstwa, tęsknota za barwnym światem, którego namiastką jest kolorowy piórnik zamykany na magnes lub zwykły kod kreskowy na opakowaniu produktu.

Nie wszystkie opowiadania mi się podobały, niektóre od razu po przeczytaniu umknęły mi z głowy, lecz kilka utkwiło mi w pamięci. Warto porównać swoje dziecięce doświadczenia z tymi opisanymi przez węgierską pisarkę. Nasze kraje łączy przeszłość, której sami byśmy nie wybrali, ale czy mamy podobne wspomnienia? Zachęcam!

Książki, o których chcę opowiedzieć (2)

Krótki przegląd tego, co przeczytałam, co zasługuje na wspomnienie w formie pisemnej, a z różnych względów nie doczekało się pełnej recenzji.

obcy albert camus

„Obcy” Camusa to książka, którą wielokrotnie czytałam, lecz głównie w czasach, gdy miałam kilkanaście, może dwadzieścia lat. Teraz wróciłam do niej planując lekturę „Sprawy Meursaulta” Kamela Daouda, która opowiada tę samą historię z innego punktu widzenia.  „Obcy” po latach robi jeszcze większe wrażenie. Wydaje mi się, że wcześniej odczytywałam treść zbyt dosłownie, teraz skupiałam się nie na czynach, lecz na postawach, przeżyciach, motywacjach. Bezsens życia, brak celu i marazm głównego bohatera obecnie mają dla mnie większy sens i znaczenie. Polecam, jeśli jeszcze nie znacie, polecam również do powtórnego przeczytania.

cztery pory roku sandor marai

„Cztery pory roku” to kolejna porcja zapisków Sandora Maraia, w których odnosi się nie tylko do zmian aury i pór roku, lecz przede wszystkim do zmian, jakie zachodzą w nim samym. Nieuchronne starzenie się skłania go do pewnych podsumowań i rewizji poglądów, wspomnień i postanowień na resztę życia. Zapiski dotyczą również pracy twórczej oraz kolegów po piórze. Melancholijny nastrój, spokój, subtelny humor, bystrość umysłu – tymi określeniami mogłabym najłatwiej opisać styl autora. Uwielbiam czytać zapiski Sandora Maraia – co dwie strony znajduję myśl, zdanie, całe historie, które mam ochotę przepisać, zapamiętać. Z wieloma przemyśleniami utożsamiam się tak bardzo, że z trudem przyjmuję do wiadomości, że nie są to moje spostrzeżenia 😉 Uwielbiam, polecam.

nawschododarbatu

Hanna Krall napisała te reportaże o ZSRR na przełomie lat 60. i 70. Drukowano je w „Polityce” i wcześniej musiały przejść przez sito cenzury. Nieprzychylne, krytyczne teksty o systemie i kraju nie zostałyby opublikowane, a autorka mogłaby mieć nieprzyjemności. A jednak Hannie Krall udała się trudna sztuka pisania w taki sposób, że jej prawdziwe opinie można wyczytać między wierszami. Cenzura puszczała, nakład rozchodził się w mgnieniu oka, spragnieni wiedzy Polacy wydzierali sobie książkę z rąk. Do tej pory świetnie się to czyta, teksty są świeże, oko reporterki bystre, język precyzyjny. Nie ma w tych tekstach złośliwości, są fakty, które same w sobie ukazują absurd systemu i Wielkiego Brata. Koniecznie.

Niebo i ziemia, Sandor Marai

Czytelnik, 2011

Liczba stron: 244

W przypadku tej książki, zbioru miniatur z lat czterdziestych ubiegłego wieku, najlepiej oddać głos samemu autorowi. Nikt tak dobrze jak on nie przybliży Wam treści tego tomu. Sam tytuł oraz początek książki dają do myślenia, wskazując w człowieku pierwiastek boski i ludzki.

„Żyję między niebem a ziemią; jest we mnie coś nieśmiertelnego i boskiego, ale zwykłem też dłubać w nosie, gdy znajduję się sam w pokoju”.

Łagodna ironia, dystans do siebie i dystans do poharatanego po wojnie świata określa codzienną egzystencję pisarza, który przygląda się zmianom pór roku, poświęcając im dużo uwagi w swoich zapiskach. Specjalnie użyłam słowa „egzystencja”, ponieważ wyłaniające się z zapisków spokojne przemijanie Maraia trudno nazwać życiem.

„Jest poniedziałek pierwszego, jest pierwszy dzień miesiąca, a ja nie zaczynam niczego nowego. Już tylko chciałbym kontynuować, źle czy dobrze, ociągając się, chrząkając, jęcząc, w okularach, z zaostrzonymi narzędziami to, co zacząłem w zeszłym tygodniu. Już nie chcę w poniedziałek pierwszego zbawić świata ani go wysadzić w powietrze. Chciałbym już tylko żyć na tym świecie, także w poniedziałek pierwszego, dokładnie tak długo, aż skończę moją pracę i wypełnię obowiązek. Czy jestem taki skromny? Nie, jestem taki ambitny, w poniedziałek, pierwszego dnia miesiąca.”

Oprócz bólu istnienia, szczególnie odczuwanego po zakończeniu drugiej wojny światowej, któremu autor poświęca dużo miejsca, często pisze o twórczości, relacjach z czytelnikiem, stosunku pisarza do książek.

„Autor jest zmuszony szanować czytelnika: zmusza go do tego ranga pisarza. Tak należy pisać, jakbyś pisał dla Goethego. Można i skromniej, tyle że nie warto.”

Sandor Marai rozważa również sens pisania dziennika przez pisarzy. Czy piszący dziennik są w stu procentach szczerzy? Czy myślą już może o swoich przyszłych czytelnikach?

„Dziennik, nawet najbardziej poufny, zawsze pisany jest dla ludzkości i może nawet będzie uczciwiej, gdy szczerze wyznamy, iż my, pisarze, nie potrafimy być całkowicie szczerzy, czy to w naszych pismach, czy w listach, czy w codziennych zapiskach.”

Autor często był proszony o zrecenzowanie książek dla wydawnictw. Uważał to za przykry obowiązek i rzadko się z niego wywiązywał. Swoją niechęć do czytania niektórych z tych książek wyjaśniał w sposób następujący:

„Książki, których nie mamy ochoty przekartkować, nie pokutują bez winy. Wystarczy jedna linijka, abyś widział o książce wszystko, jak wystarczy jedno kłamliwe słowo, drobny, niegodny czyn, aby całkowicie zdradzić człowieka.”

„Niebo i ziemia” jest zbiorem pisanych prozą miniatur, które przesiąknięte są liryzmem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że książka jest trochę depresyjna, panuje w niej nastrój zadumy, przemijające pory roku idą w parze z przemijaniem życia; życia, którego autor ma dość. I choć w tym tomie jest to zaledwie zasygnalizowane, domyślamy się, że jego niechęć związana jest z traumą wojny, utratą bliskich, utratą dawnych zwyczajów i miejsc. Nawet powroty nie dają mu wytchnienia.

I chociaż trochę mnie ta książka zmęczyła, to i tak gorąco Wam ją polecam.