Ciemno, prawie noc, Joanna Bator

WAB, 2012

Liczba stron: 528

Książkę przeczytałam dwa miesiące temu. Od tej pory zastanawiam się co i czy w ogóle pisać o najnowszej powieści Joanny Bator. Ale im więcej czasu mija, tym mniej pozostaje we mnie przemyśleń na temat książki, a te które przetrwały ten okres już prawie nadają się do opublikowania na blogu. Drugim powodem takiej zwłoki w pisaniu jest fakt, że na początku roku pojawił się prawdziwy wysyp recenzji tej książki. Nie chciałam niczego powielać, nie chciałam dokładać jeszcze jednej opinii, nie chciałam, żebyście widząc tytuł notki wzdychali „pfff znowu ta Bator.”

„Ciemno, prawie noc” bardzo różni się od „Piaskowej Góry”. Chociaż są między nimi pewne wspólne płaszczyzny, takie jak miejsce akcji, opisywane środowisko, czy odstająca od niego bohaterka, to książki są całkiem różne. Dziennikarka Alicja Tabor po wielu latach wraca do swojego rodzinnego Wałbrzycha. Wreszcie jest gotowa zmierzyć się z demonami przeszłości, śmiercią starszej siostry, stratą ojca, poczuciem wyobcowania ze środowiska. Alicja jednak nie wraca przez wzgląd na sentymenty, lecz w sprawach zawodowych. Chce napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Aby jak najlepiej poznać ludzi, czyta fora internetowe, rozmawia z poszkodowanymi rodzinami oraz obserwuje lokalną obsesję religijno-sekciarską. Zanim dowie się co stało się z zaginionymi dziećmi, musi stawić czoła koszmarom z własnej przeszłości. Wszystko to na tle historii miasta oraz zamku Książ i jego legend.

Streszczenie brzmi tak schludnie i spokojnie, jednak nie należy się  spodziewać po lekturze tego samego. Książka obfituje w tematy trudne i bardzo trudne – samobójstwo, niechciane dzieci, wykorzystanie seksualne, morderstwa, wyobcowanie, bieda prowadząca do znieczulicy, fanatyzm religijny. Nasycenie wątków obrazami ciemnej strony życia powoduje, że lektura nie przychodzi łatwo, nie przynosi odpoczynku, nie daje o sobie łatwo zapomnieć. Jakże tu zapomnieć o pięknej nastolatce, którą zawiedli wszyscy dorośli? Jakże nie pamiętać o niekochanych dzieciach, które wykorzystują ci, którzy powinni nieść im pomoc? Jak przymknąć oko na prowadzący do wynaturzeń fanatyzm religijny i prostactwo wynikające z zapuszczenia intelektualnego?

Nie chcę zbyt szeroko interpretować treści i doszukiwać się ukrytych w nim sensów. Dla mnie jest to książka o biedzie – w sensie materialnym, duchowymi i intelektualnym. To również książka w której mamy polskość w pigułce – jad i nienawiść sączące się w sieci, gdzie każdy wylewa z siebie nagromadzone frustracje i opluwa wszystkich wokół, sądząc, że jest anonimowy oraz fanatyzm i łatwość z jaką moherowe masy dają się omamić jakąś kretyńską ideą.

Po książkach takich jak ta, koncentrujących się na tym, co złe i paskudne, czuję się źle, jakby przylepił się do mnie cały brud świata. „Ciemno, prawie noc” to taka terapia wstrząsowa dla tych, którzy myślą, że wszędzie jest fajnie i nie widzą dalej własnego nosa. Jednakże, ilość nieszczęść w przeliczeniu na stronę sprawiła, że w pewnym momencie uznałam, że nastąpił przesyt, ani książka więcej nie wchłonie bez szwanku, ani ja więcej nie przyjmę…

Nasza klasa, Tadeusz Słobodzianek

Słowo/Obraz Terytoria, 2010

Liczba stron: 112

Dramat Słobodzianka ma jedną rzecz wspólną z Naszą klasą.pl – mimo tego, że w dzieciństwie postaci należą do tej samej zbiorowości, czyli klasy szkolnej, niewiele ich łączy w późniejszym życiu. Po latach został tylko powierzchowny sentyment. Autor książki oparł fabułę na faktach zaczerpniętych z powieści i filmów dotyczących masakry ludności żydowskiej w Jedwabnem.

Dzieci polskie i żydowskie, które chodziły razem do szkoły powszechnej, uczyły się tych samych piosenek, które jak klamra spinają wszystkie czternaście lekcji, części dramatu. Miały także wspólne marzenia i wspólne zabawy – słowem nic nie zapowiadało tragedii, która nastąpiła w latach późniejszych. W czasie wojny, podczas gdy dzieci z  klasy, o której mowa, wkroczyły już w dorosłość, ich miasto zostało zajęte przez wojska radzieckie, a następnie Niemców.

Wówczas, na początku lat czterdziestych ujawnia się słabość charakterów i brak więzów międzyludzkich – jedni na drugich zaczynają donosić, współpracować z najeźdzcą, czerpać korzyści ze zdrady. Tak naprawdę jednak zło, do kulminacji którego doszło w 1941 roku, nie zostało bezpośrednio sprowokowane przez okupanta. Na światło dzienne wydobyły się najgorsze cechy polskiej części klasy – cwaniactwo, buta, źle rozumiane poczucie sprawiedliwości i wspólnoty. Późniejsze lata to dla pozostających przy życiu okres, kiedy najważniejszym celem staje się zachowanie tajemnicy i uniknięcie kary za popełnione zbrodnie.

Słobodzianek nie używa wielkich słów, nie odwołuje się do autorytetów, nie grzmi ani nie poucza. Przy użyciu skromnych środków stylistycznych pisze dramat, którego treść wwierca się w umysł. Pokazuje, że nie mamy prawa uważać się za naród wybrany i skrzywdzony, tylko dlatego, że udało nam się wyjść z rozbiorów i dwóch wojen. Jesteśmy narodem jak każdy inny, w którym dobro miesza się ze złem, ludzie prawi mieszkają tuż obok takich, którzy nie znają norm etycznych i moralnych. Należy to przyjąć za normę i zrozumieć, iż nie ma sensu wywieszać sztandarów, drzeć szat i próbować przekrzyczeć tych, którzy uważają Polaków za mesjaszy narodów. Właśnie ci ludzie swoim zadęciem i wywyższaniem się nad innymi doprowadzają do tragedii, których nie zatrze czas, nie rozgrzeszą okoliczności, nie zapomną ci, którym udało się przetrwać.

W ogrodzie pamięci, Joanna Olczak-Ronikier

Znak, 2002

Liczba stron: 344

Jaki jest przepis na ciekawą, poruszającą i pozostającą w pamięci książkę biograficzną dotyczącą losów rodziny? Czym musi charakteryzować się taka biografia, by podbić serca czytelników i kapituły nagrody Nike (Nike 2002)? Autorka „W ogrodzie pamięci” świadomie bądź nieświadomie dotarła do odpowiedzi na te pytania tworząc literaturę najwyższej próby, napisaną pięknym językiem, zajmującą od pierwszej do ostatniej strony, pozostawiającą po sobie ślad w pamięci czytelnika oraz niedosyt, gdy odwraca się ostatnią stronę. Wydaje się, że Joanna Olczak-Ronikier, córka pisarki, wnuczka tłumaczki oraz słynnego wydawcy książek, nie mogła pójść inną drogą, niż drogą pisarstwa. Od dziecka uczona miłości do książek i słowa pisanego, do chrztu trzymana przez Annę Żeromską i Leopolda Staffa, wzrastająca wśród najwybitniejszych pisarzy dwudziestolecia międzywojennego – została pisarką, kronikarką rodzinną, uwieczniającą niebanalne losy swoich bliskich.

„W ogrodzie pamięci” opisuje losy rodziny autorki obejmując swoim rozmachem okres począwszy od mniej więcej lat osiemdziesiątych XIX wieku aż do czasów po drugiej wojnie światowej. Olczak-Ronikier prześledziła dzieje swoich krewnych, z którymi dawno już rozeszły się jej drogi, na podstawie opowieści żyjących, zachowanych dokumentów, własnych wspomnień. Największą trudnością było dla niej przyznanie się do faktu, iż opisywane rody Horwitzów oraz Mortkowiczów mają korzenie żydowskie, tak skrupulatnie ukrywane podczas okupacji niemieckiej. Tym bardziej, iż rodziny te całkowicie zasymilowały się długo przed wybuchem wojny, krzewiły kulturę polską, wychowywały dzieci w duchu patriotyzmu i poszanowaniu polskiego dziedzictwa narodowego.

Autorka ujawniając dokumenty traktowane przez nią jako wstydliwe przyznanie się do wyznania Mojżeszowego pisze:

„Jakbym się włamywała do cudzej zamkniętej szuflady. Ale usiłuję tylko zbliżyć się do prawdy o nich. A prawda o ludziach składa się i ze świateł, i z cieni. Próbuję dotrzeć także do prawdy o sobie. Wydaje mi się, że przełamując niechęć do cytowania owych dokumentów, przełamuję strach własny i odziedziczony. W czasie wojny te wypisy z aktów stanu cywilnego oznaczały przecież wyrok śmierci.”

Historie snute na kartach książki dotyczą spraw wielkich i tych małych. Najwięcej miejsca poświęca się rodzeństwu babki autorki. Dziewięcioro Horwitzów podzieliło bardzo różne losy, nieobce im było zaangażowanie polityczne, zesłania na Sybir, więzienie na Pawiaku, nieślubne dziecko, śmierć samobójcza, ukrywanie się przed zaborcą rosyjskim oraz okupantem niemieckim. Na kartach książki także dobitnie widać wielką miłość i szacunek między rodzeństwem, rodzinny i ciepły, choć nie zawsze dostatni dom, w jakim wzrastali, oddawanie się naukowym pasjom, hart ducha, błysk i blichtr szalonych lat dwudziestych.

Autorka w taki sposób podsumowuje zmienne losy rodziny:

„Świadomość, że tragizm i komizm są nieodłącznymi składnikami życia, że nie wykluczają się wzajemnie, przeciwnie – stanowią awers i rewers tej samej rzeczywistości, wiara, że poprzez śmiech można oswoić strach, zachować godność, mieć poczucie zwycięstwa nad Losem, wydają mi się bardzo pożyteczne.”

A mnie co tak zachwyciło w tej osobistej bądź co bądź książce? Przede wszystkim sposób w jaki autorka opowiada, jak zgrabnie łączy wątki, jak cudownie popycha do przodu losy tak wielu osób, że by nie zagubić żadnej ludzkiej historii. Przy tym czytelnik wciąż wie, w którym znajduje się miejscu i mimo tego że opisywana rodzina jest naprawdę duża, ani przez chwilę nie schodzi z głównego traktu. Ponadto warto zwrócić uwagę na poetycki, subtelny, nieprzekombinowany język, w jakim napisana jest ta książka. To bardzo intymna i osobista opowieść, nic więc dziwnego, że czytając ją kilkakrotnie odniosłam wrażenie, że właśnie siedzę z autorką przy jednym stoliku, ona pokazuje mi rodzinne fotografie i ściszonym głosem opowiada o postaciach na zdjęciach. Skoro już wspomniałam o zdjęciach to napiszę, że w tomie jest sporo reprodukcji z rodzinnych zbiorów autorki, niektóre z nich są niezwykłe, bo wystarczy spojrzeć, by przenieść się na chwilę do przedwojennej Polski- przede wszystkim urzekła mnie fotografia reprodukowana na okładce.

Podczas lektury tej książki zastanawiałam się co sprawia, że coraz chętniej sięgam po książki biograficzne. Wydaje mi się, że powodów może być kilka, ale chyba najważniejszym jest to, że w tego typu literaturze jak na dłoni widać zmienność fortuny – wydarzenia pomyślne i niepomyślne splatają się ze sobą, następują jedne po drugich. Nie trzeba długo czekać, by zobaczyć w jaki sposób odmieniły się losy postaci, o której czytam. W normalnym życiu potrzeba czasu na to, by złe zmieniło się w dobre i aby wytrwać potrzeba mieć sporo cierpliwości i wiary w lepsze dni. Tej wiary uczą mnie takie książki, za to jestem im niezmiernie wdzięczna.