Karmin, Agnieszka Meyer

karminWydawnictwo MG, 2017

Liczba stron: 288

Nie zamówiłam egzemplarza u wydawcy, bo zapoznawszy się z opisem uznałam, że to książka nie dla mnie. A potem dałam się na nią namówić autorce i Sylwii Chutnik, która bardzo ciekawie napisała blurb.

„Karmin” to opowieść zaczynająca się od rozpadu. Ona jest specjalistką od konserwacji starych woluminów, on nazywa siebie stolarzem, lecz tak naprawdę tworzy meble, którym bliżej do dzieł sztuki. Wiele ich łączy, dzieli jedna sprawa, o której tak naprawdę nie zdążyli porozmawiać zanim konflikt pomiędzy nimi przerodził się w wyrwę nie do przebycia. Rozstają się. Ona rzuca się w wir pracy, on zostawia wszystko i przeprowadza się za ocean. Po jakimś czasie oboje ostrożnie wkraczają w nowe związki. Ona wiąże się z tajemniczym mężczyzną, który przynosi jej do konserwacji dzieła, które od dawna uznawane są za zaginione. On daje się omotać przebojowej agentce nieruchomości.

Tak, to jednak jest książka o związkach miłosnych, sporo w niej scen erotycznych i prawie wszystko kręci się wokół tego, kto z kim chce być. Smaczku dodaje postać drugiego kochanka głównej bohaterki. To mężczyzna kryjący wielką tajemnicę, człowiek, który poznał ludzi od każdej strony i nie ma co do nich żadnych złudzeń. Ciekawy wydał mi się również wątek starych ksiąg ukrytych przed ludzkim wzrokiem i traktowanych jak najlepsi, niezawodni, nieprzemijający przyjaciele. Resztą jestem nieco rozczarowana, bo perypetie miłosne to coś, co absolutnie mnie nie interesuje, nawet jeśli są dość mroczne, naznaczone tragedią. Chyba przede wszystkim dlatego, że możliwe są tylko dwa rozwiązania – albo będą ze sobą, albo nie będą. Jeśli lubicie czytać tego typu historie, zachęcam. Tym bardziej, że książka jest ciekawie skonstruowana, a autorka ma charakterystyczny styl – melancholijny, niespieszny, skupiający się na detalach.

Ósme życie, czyli 4 przyczyny porażki

Nie skończyłam czytać tej książki. Dotarłam mniej więcej do połowy i dalej nie dam rady – na samą myśl, że miałabym czytać kolejne strony reaguję nerwowo. Przeczytałam dość, żeby wiedzieć, że lepiej już nie będzie. Z oczywistych powodów nie napiszę recenzji, lecz wytłumaczę, co sprawiło, że aż tak się na niej zawiodłam.

  1. Miała być saga rodzinna mocno osadzona w historii Gruzji. A jest? Saga rodzinna z wstawkami o historii kraju przepisanymi całymi fragmentami z podręcznika do historii, nie wplecionymi w tekst, lecz zupełnie od niego odstającymi.
  2. Po ok. 300 stronach praktycznie niczego nie umiem powiedzieć o bohaterach – nie mają osobowości, nie mają indywidualnych cech, wiem o ich przeżyciach tak mało, że absolutnie mi na nich nie zależy – są postaciami z papieru, z którymi nie jestem w stanie się identyfikować.
  3. Akcja kręci się wokół łóżka. Nie ma tu niczego, co nie wiązałoby się z seksem, miłością, (również gwałtem), każda scena nieuchronnie zmierza do jednego finału. Taki harlekin w twardej okładce. Cała historia opowiadana jest przez pryzmat wyborów sercowo-łóżkowych.
  4. Przegięciem było to, że reakcja na śmierć (podobno najlepszej przyjaciółki) zmieściła się w dwóch zdaniach, po czym na kolejnych kilku stronach jedna z bohaterek znowu kotłowała się w łóżku. Taka to ambitna książka…

Miałam nadzieję, że „Ósme życie” będzie przypominać książki Kate Morton, niestety, okazuje się, że to zwykłe romansidło okraszone dużą ilością melodramatu.

Mowa o:

8zycie

Wenecki anonim, Giuseppe Berto

wenecki anonim giuseppe bertoMuza SA, 2003

Liczba stron: 116

Czytam nie tylko świeżynki, nowości i przedpremiery. Czasem mruga do mnie okiem jakaś dawno kupiona i zapomniana na półce książka. Ta króciutka powieść niosła za sobą wielką niewiadomą – zupełnie nie wiedziałam, czego mam się spodziewać.

Ona przyjeżdża na jeden dzień do Wenecji. Na jeden dzień zostawia dzieci i nowego partnera, żeby spotkać się ze swoim byłym mężem. Nie do końca wie, dlaczego to robi, lecz odnosi wrażenie, że jego zaproszenie jest ważne. Od pierwszej chwili pomiędzy nimi panuje duże napięcie i dystans. On nie chce zdradzić powodu swojego zaproszenia, ją przepełniają pretensje – o brak zainteresowania dzieckiem, o uparte niezgadzanie się przez niego na rozwód. Krążą po Wenecji, która była świadkiem ich młodzieńczej miłości, choć nie mają nadziei na wskrzeszenie uczucia, które wtedy między nimi wybuchło.

Ta niewielka książeczka opowiada o odchodzeniu, miłości i oddaniu sztuce. To sztuka ma być portalem, który poniesie w przyszłość to, co człowiek chce przed śmiercią przekazać światu. To sztuka ma być jego powiernikiem, jego opus magnum, które udowodni, iż nie całe życie zostało zmarnowane, że nawet w człowieku przegranym można odnaleźć przebłyski geniuszu.

To również powieść o miłości – tej pierwszej i najważniejszej, która choć już odeszła w przeszłość, nadal jest ważna w życiu byłych kochanków. Bo chociaż oddaliły ich od siebie różnice, to wciąż kochają w sobie to, co ich pierwotnie zachwyciło. Mimo nowych partnerów, cynicznego podejścia do dawnej miłości i nowych doświadczeń życiowych to, co zachwycało w byłym partnerze, nadal jest im bliskie, choć spychane do podświadomości.

Szkoda tylko, że książka składa się z drętwych dialogów – choć podobno bohaterowie są ludźmi inteligentnymi, zachowują się jak rozkapryszone dzieci, przerzucają głupimi uwagami, a nawet ranią się słowem i gestem. Psychologia postaci zupełnie mnie nie przekonuje, gdyby książka była dłuższa, nie dałabym rady jej skończyć. Na szczęście dość szybko docieramy do finału, który tak naprawdę już nie jest zaskakujący, lecz na pewno przynosi ulgę. Dobry pomysł, średnie wykonanie.

Pieśń o poranku, Paullina Simons – niedoczytana

Świat Książki, 2013

Liczba stron: 688

Zazwyczaj kończę rozpoczęte książki, nawet gdy są trochę nudne. W przypadku tej pozycji, która liczy tak wiele stron, odpadłam w okolicach 200,  a kontynuowanie było ponad moje siły. Z wiadomych względów nie jestem w stanie omówić tej pozycji, wytłumaczę jednak, co mnie skłoniło do lektury i dlaczego w rezultacie przez nią nie przebrnęłam.

Z propozycją przeczytania i zrecenzowania „Pieśni o poranku” zwróciła się do mnie przedstawicielka wydawnictwa. W pierwszym odruchu zamierzałam zignorować email, jak wiele innych, w których proponowane są książki gatunków, których nie czytam. W tym przypadku znałam nazwisko autorki, przeczytałam mnóstwo recenzji jej cyklu o „Jeźdźcu miedzianym” i wiedziałam, że te wcześniejsze powieści ABSOLUTNIE NIE SĄ DLA MNIE. Romansów nie czytam, ponieważ nudzą mnie śmiertelnie. Żeby tylko nudziły – przez to, że wszystko jest tak przewidywalne i schematyczne, po prostu zaczynam irytować się naiwnością fabuły, autora, potencjalnych czytelników, całego świata.

W tym przypadku złapałam się na marketingowy haczyk:

„Pieśń o poranku” to poruszająca opowieść o miłości, zdradzie i trudnych życiowych wyborach. Larissa Stark ma wszystko, o czym tylko można zamarzyć – przystojnego, kochającego męża, trójkę wspaniałych dzieci i piękny dom na przedmieściach. Mogłoby się wydawać, że odnalazła się w roli przykładnej żony i oddanej matki. Jednak przypadkowe spotkanie z młodszym nieznajomym mężczyzną zupełnie odmienia jej życie. Larissa zaczyna kwestionować wszystko, w co do tej pory wierzyła. Zadaje sobie pytania, które wcześniej były nie do pomyślenia. Czy zdobędzie się na odważny krok w nieznane? Czy podąży za swoimi pragnieniami? Cokolwiek postanowi, ktoś zostanie zdradzony…

Po części kryminał, po części romans, po części dramat rodzinny – jednym słowem idealna książka.
Daily Mail

Wyróżniłam pogrubieniem to, co przykuło moją uwagę i co sprawiło, że ostatecznie zamówiłam książkę. Miałam nadzieję, że Paullina Simons odeszła nieco od wałkowanych przez lata schematów i postanowiła napisać powieść trzymającą w napięciu. Tym bardziej, że pierwsze rozdziały sugerują tajemnicze zaginięcie głównej bohaterki. Niestety, nie dowiedziałam się dlaczego zniknęła (i czy naprawdę zniknęła), ponieważ zaraz potem nastąpiła retrospekcja zdarzeń – czyli wszystko to, co w opisie. Poznanie młodszego od siebie mężczyzny, zauroczenie, kłamstwa i gorący romans. Wymiękłam przy scenach łóżkowych, nie wiem na ile stron się ciągnęły, ale ciągnęły się przeokrutnie.

Zresztą, jak wszystko w tej książce – dialogi rozdęte do monstrualnych rozmiarów, które o krok nie popychają akcji, opisy wyglądu bohaterki (jakbym widziała samą pisarkę), rytuały pielęgnacyjne, które zakonserwowały jej ciało, opisy codziennych zakupów! (stek, lody,) itp. Nie ma tu żadnego kryminału jest romans. Najbardziej łopatologiczny przypadek. Nuda. Nie mam siły czytać dalej.

Przedstawicielkę wydawnictwa przepraszam, rzadko zdarza mi się mylić w wyborach. To książka nie dla mnie, ale na pewno nie zawiedzie fanów Tatiany i Aleksandra.

Często porzucacie rozpoczęte książki? To pierwsza moja w tym roku, więc naprawdę pechowo wyszło.

Cheri, Sidonie Gabrielle Colette

WAB, 2010

Liczba stron: 236

Nie pamiętam już jak to jest, gdy się człowiek nudzi. Zdanie „nudzi mi się” wypadło z mojego słownika, a gdy słyszę te słowa u innych osób mój poziom agresji zaczyna przekraczać stan alarmowy. Bo jakże można się nudzić gdy tyle jest ciekawych rzeczy na świecie? Książka Colette to książka o znudzonych paniach i zblazowanym młodzieńcu. Nic więc dziwnego, że jej treść powodowała u mnie nerwowe zgrzyty uzębienia. Jednak psychologiczna głębia i dystans z jakim napisana jest ta powieść sprawiły, że zatopiłam się w lekturze.

Panie, o których pisałam powyżej, to luksusowe zamożne metresy, nie pierwszej już młodości. Lea cieszy się bliskością swojego młodego kochanka. Siedmioletni związek z Cheri, synem jej przyjaciółki daje jej więcej niż poprzednie związki. To Lea utrzymuje młodzieńca, dba o jego wszystkie potrzeby, zastępuje mu matkę, szkołę, kochankę. Sama spełnia się we wszystkich tych rolach i w zasadzie nie potrzeba jej już nic innego. Kiedy matka Cheriego podejmuje decyzję o jego ślubie z młodziutką Edmee, Lea życzy Cheriemu szczęścia, a sama znika na południu Francji by lizać rany po utracie kochanka. Dopiero rozłąka uświadamia jej i jemu jak wiele dla siebie znaczyli…

A co z tą nudą? Jedynymi zajęciami tych obiboków jest podejmowanie decyzji kiedy ma zjawić się manicurzystka i fryzjerka. Snują się od okna do okna, zerkają w lustra, wylegują się w łóżku, wychodzą na konwencjonalne spotkania z nielubianymi znajomymi i wciąż narzekają na zbyt wolno płynący czas. I żeby jeszcze byli w utyskiwaniu na czas konsekwentni, ale nie – czas płynący powoli podczas długich aktów „nic-nie-robienia”, zmienia się we wroga, gdy okazuje się, że jego upływ nie przysparza Lei ani urody, ani świeżości…

Starzenie się jest poważnym problemem kochanki Cheriego. Różnica wieku wynosząca 24 lata wcale nie działa na jej korzyść. Kobieta przekonuje się o tym, gdy jej młody kochanek dostrzega podwójny podbródek i pomarszczoną szyję, co uświadamia mu jak bardzo jego tęsknota wypaczyła obraz byłej partnerki. Wreszcie Cheri zaczyna rozumieć, iż przyszedł czas na bycie dorosłym, podejmowanie decyzji i bycie odpowiedzialnym za drugiego człowieka – w tym przypadku młodą i cierpliwą żonę. Zatem powieść „Cheri” to powieść także o starzeniu się i dojrzewaniu.

Zastanawiam się czy wydanie książki w latach dwudziestych ubiegłego wieku stało się skandalem, czy może czytelnicy już wtedy nie szokowali się romansem byłej kurtyzany i o połowę młodszego rozpieszczonego młodzieńca.