Głupia baba dała się złapać w sidła nowości bibliotecznej! To o mnie. Skończyłam czytać „Tajemnicę Gaudiego” i sama nie wiem, co mam myśleć. O sobie. Czy mam być dumna, że jakoś udało mi się przebrnąć przez ten stek bzdur? Chyba nie powinnam.
„Tajemnica Gaudiego” to w jednej trzeciej chaotyczne pseudo-naukowe ględzenie, w jednej trzeciej książka o walce dobra i zła, w jednej trzeciej naiwna historia o miłości. Umierający dziadek przekazuje Marii tajemnicę swojego mistrza – Gaudiego. Maria wie, że ma czegoś szukać, wie gdzie powinna zacząć, ale nie wie do czego doprowadzą ją zagadki pozostawione przez dziadka. Pomaga jej narzeczony Miguel oraz przyjaciółka. Czuwają nad nimi rycerze Moria chodzący po współczesnej Barcelonie w habitach i z mieczem. Grupa wyznawców zła próbuje im odebrać sekret i pogrążyć świat w mroku.
Prawie nic nie ma sensu w tej książce, dialogi i niektóre fragmenty są naiwne do bólu. Aby powieść była dobrym czytadłem, trzeba by zaangażować czytelnika w rozwiązywanie zagadki. Autorzy „Tajemnicy Gaudiego” pozbawiają czytelników tej przyjemności – zagadki są tak skonstruowane, że przeciętny człowiek nie jest w stanie nic z nich zrozumieć. Co więcej, niektóre z rozwiązań także wydają się zbyt naciągane.
Jedyne co pociągało mnie w tej powieści to fotografie dzieł Gaudiego pojawiające się w książce w tych rozdziałach, które ich dotyczyły. Zaintrygowały mnie na tyle, że poszukałam sobie kolorowych ilustracji i zapragnęłam pojechać do Barcelony, by sama doświadczyć piękna tych budowli.