Media Rodzina, 2007
Liczba stron: 166
Nazwisko Ogdena Nasha niewiele mi mówiło. Książka przyciągnęła mnie nazwiskiem tłumacza – Stanisława Barańczaka. Przekartkowałam tomik przy bibliotecznym regale, mój wzrok złapał kilka wersów i już wiedziałam, że książkę zabieram do domu, by w spokoju nacieszyć się satyrą i dowcipem w najlepszym wydaniu.
Na niespełna dwustu stronach znalazłam mnóstwo niezwykłych perełek językowych, gier słów, dowcipu, ironii, humoru. Niektóre z zawartych w książce utworów to zaledwie dwuwersy, jest też wiele takich, które zajmują dwie strony szczelnie wypełniając wersy od prawej do lewej. Autor zawiera w nich rozmaite refleksje, te dotyczące bycia rodzicem, gospodarzem i gościem przyjęcia, wyśmiewa typowe zachowania – zadęcie, sztywniactwo, gadulstwo. Obrywa się i zwierzętom, np:
„Żółw swym pancerzem się nie zraża/ i jakimś cudem się rozmnaża (…)”
lub mrówce: „Słynie z tego ta bestyja,/ Że się w pracy szybko zwija./ Co z tego? Zwijałby się każdy z nas,/ Gdyby we wnętrzu miał mrówczany kwas.”
i ludziom: Skandynawom, Japończykom, ale najbardziej autor poużywał sobie na powściągliwych i nudnych Anglikach.
Ogromnie podobały mi się rozmaite wersje tłumaczeń niektórych krótkich wierszy. Barańczak pokazał całe mistrzostwo swojego warsztatu językowego. Aż nawet chwilami zastanawiałam się, czy tłumacz nie przerósł autora. Dla mnie mistrzostwo świata w zakresie rozrywki.