
Pisanie mam w sobie od dawna, ale potrzebowałam jakiegoś silnego impulsu, aby zacząć.
Tym impulsem okazała się książka. Dawno żadna pozycja nie wywarła na mnie takiego wrażenia i nie poruszyła tylu strun w mojej głowie. Przeczytałam „Żonę podróznika w czasie” Audrey Niffenegger i oniemiałam.
To niebanalnie napisana książka o czekaniu, o akceptacji, o samotności i wreszcie o miłości.
Jakże samotny musiał być Henry podróżujący między teraźniejszością, przyszłością i przeszłością bez wpływu na to gdzie i kiedy znajdzie się podczas swojej następnej podróży w czasie. Jak samotna była Clare czekając na powroty Henrego, obawiając się, że nadejdzie dzień, kiedy Henry nie wróci. I jak silna musiała być ich miłość, że przetrwała ciągle rozstania i powroty. Niewielu z nas zaakceptowałoby taki związek, życie na odległość i niepewność tego, co przyniesie kolejny dzień.
Czytałam patrząc na historię z perspektywy Clare i raz po raz łapałam się na myśleniu, że chciałabym aby i mnie ktoś tak kochał, jak Henry kochał Clare. Aby i mój mąż miał tyle cierpliwości, czułości i pewności swoich uczuć.
I z drugiej strony i ja chciałabym umieć tak kochać, nie zrażać się, akceptować człowieka takim, jakim jest i nie wycofywać się. Chciałabym umieć celebrować każdy następny dzień razem i mieć niezachwianą pewność, że właśnie takiego życia chciałam.
Nie mogę powiedzieć, że pochłonęłam tę pozycję. Raczej smakowałam porcjami, tak by starczyło mi na dłużej. Odkładałam ją i wracałam, gdy już obrobiłam w głowie kolejny kawałek. Poza tym nie chciałam, by za szybko się skończyła przeczuwając jaki będzie koniec. Wreszcie wczoraj skończyłam i natychmiast zamówiłam sobie swój własny egzemplarz. Do tej ksiażki będę wracać, gdy znowu zwątpię.