Anakonda, 2013
Liczba stron: 383
Jego kultowość John Taylor….
„W rytmie przyjemności. Miłość, śmierć & Duran Duran” to historia współzałożyciela grupy Duran Duran, jednego z lepszych basistów spod znaku New Romantic, który swoją grą bardzo mocno wpłynął na brzmienie zespołu i jego rozpoznawalność. To opowieść o chłopaku, który z zakompleksionego okularnika stał się gwiazdą, bożyszczem nastolatek, ikoną lat 80-tych, niemal obiektem kultu. A jednak, co znamienne, John Taylor spoglądający z plakatów na miliony fanek i fanów w ich pokojach, sam wciąż mieszkał z rodzicami.
Książka napisana jest tak, że wzbudza ciepłe uczucia, ale wyłania się z niej obraz faceta, który nie umie żyć bez blasku fleszy i całego gwiazdorskiego splendoru. Na początku działalności zespołu to on był pomysłodawcą tego, by fotosy ich grupy ukazywały się w pismach dla nastolatek, co, tak na marginesie, okazało się strzałem w dziesiątkę. Później, gdy Duran Duran zeszli ze świecznika, rozstał się z Renée Simonsen, aby mając status singla być bardziej atrakcyjny dla fanek, co mogło zwiększyć sprzedaż płyt!
Mam wrażenie, że ta książka jest dla Johna Taylora rodzajem terapii, bo problem z samooceną mógł być jedną z przyczyn jego uzależnienia od narkotyków i alkoholu. Mimo tego, w trakcie lektury wciąż drażni jego przeświadczenie, że to, co zrobił zespół, było takie kultowe, czego przykładem jest okładka do ich opus magnum – albumu „Rio”. Po prostu, Taylor musi lśnić i błyszczeć, bo wtedy wie, że żyje i że jest coś warty.
Taylor „po angielsku” woli pewne sprawy przemilczeć, czy jedynie je zaakcentować, nie wdając się w szczegóły. Niewiele, na przykład, dowiemy się o tym jak management, wycisnąwszy ich do cna, przyczynił się do rozłamu w grupie po finansowym sukcesie płyty „Arena”. Dziwi fakt, że Taylor doskonale pamięta, co jadł na śniadanie podczas pierwszej trasy po Stanach, a zapomniał napisać o swoich aktorskich przygodach czy solowych płytach. Choć tak naprawdę nie ma za bardzo czym się chwalić skoro jego największym solowym sukcesem jest nagranie singla „I do what I do” do skandalizującego filmu „9 i pół tygodnia”. Mimo tego, że Andy Warhol szepnął mu do ucha, że powinien zostać wokalistą, Taylor niestety nie dysponuje głosem na tyle ciekawym, żeby brać to na serio. Może ten fakt wpłynął na bardzo słabe zainteresowanie jego solowymi płytami.
Ostatecznie, wydaje się, że dotarło do niego to, że Duran Duran grając od 30 lat ma już swoje miejsce w historii muzyki, którego on w pojedynkę nie zdoła osiągnąć. Zrozumiał, że nie każda płyta musi osiągnąć status platynowej i że w muzyce ważna jest po prostu muzyka. John w swojej książce nikogo nie atakuje, nie obraża, nie wyśmiewa innych grup, z którymi spotykał się na przestrzeni lat. Atakuje głównie siebie, ale i szuka usprawiedliwienia, czy też odpowiedzi na swoje bolączki. Czy je znajdzie? Przeczytajcie, bo warto. Nawet jeśli wcześniej nie znaliście Johna Taylora, lektura jego autobiografii na pewno nie będzie stratą czasu, tym bardziej, że za sprawą poruszanych tematów, skierowana jest do szerszej publiczności niż tylko starzy fani Duran Duran.
Czego można życzyć Taylorowi? Chyba tego, co słyszy na scenie od Simona Le Bon’a :
”Play the fucking bass, John!!!”
Dodam jeszcze, że książka jest bardzo ładnie wydana, co jest standardem u Wydawnictwa Anakonda. Cieszy spora ilość nieznanych zdjęć. Niestety brakuje solidnej dyskografii (wbrew pozorom Internet nie jest lepszym źródłem).