Kudłata, Dorota Berg

Prószyński i S-ka, 2010

Liczba stron: 312

Dla przywrócenia równowagi między ciemną a jasną stroną życia sięgnęłam po „Kudłatą” Doroty Berg, reklamowaną jako powieść antydepresyjną. Mniej więcej raz na 2-3 miesiące mam ochotę na coś lekkiego, przewidywalnego i z happy-endem, więc powieść ta wpisała się w moje aktualne potrzeby. Jej fabuła jest bardzo schematyczna – rozwódka 30+, z dziećmi, wspierana przez przyjaciółki prze przebojowo przez życie, a jej egzystencję zmącić może co najwyżej pojawienie się zjawiskowego mężczyzny.

Fabuła nie do końca współgra z opisem z okładki, w którym to czytelnik informowany jest o tym, że bohaterka dzielnie dźwiga się z najgorszych opresji i nieszczęść. Tych niezbyt miłych dla Kudłatej, czyli Wiktorii, zdarzeń jest naprawdę niewiele, bo od momentu rozwodu i znalezienia dobrej pracy jej życie układa się przez wiele lat naprawdę wzorcowo. Świetnie radzi sobie z dziećmi, pomagają jej rodzice, a przyjaciółki w każdy piątek organizują sobie wieczorek, podczas którego płynie wino, łzy radości i łzy smutku.

Wiktoria to wulkan energii, kreatywności, werwy życiowej, która pomaga jej odnaleźć się w wielu sytuacjach. Cięty język oraz wrodzona złośliwość nie raz komplikują jej życie. Wiktoria nosi w sobie także pewną mądrość życiową, która sprawia, iż nie szuka na siłę partnera ceniąc sobie swoją wolność oraz szanując wrażliwość dzieci. Miłość, jak można się domyślić, przyjdzie do niej niespodziewanie.

Dorota Berg pisze w sposób zajmujący, chwilami zabawny, lekko i ku pokrzepieniu serc. Jak przystało na książkę antydepresyjną rozdziały opisujące życiowe dramaty są maksymalnie zwięzłe. Autorka nie napawa się smutkami bohaterki, tylko płynnie przechodzi ku rozwiązaniu problemów i rozpisuje szeroko nad siłą i wyjątkowością przyjaźni między kobietami oraz urokami macierzyństwa. To typowa kobieca książka, która spodoba się czytelniczkom Moniki Szwai czy Katarzyny Grocholi.

Klara, Iza Kuna

Świat Książki, 2010

Liczba stron: 296

Czy z dobrej aktorki może być dobra pisarka? Czy jej powieść zabierze mnie w nieodkryte dotąd rewiry? Czy pokaże mi rzeczywistość z innego punktu widzenia? Takie pytania zadawałam sobie przed przystąpieniem do lektury „Klary”. Już mniej więcej w połowie książki wiedziałam, że odpowiedź na postawione wcześniej pytania brzmi NIE. Z poczucia odpowiedzialności za swoje słowa doczytałam książkę do końca.

Klara, Wronka i Piotr to troje życiowych rozbitków, którzy oprócz siebie liczyć mogą jeszcze tylko na whiskey, dżin i koniak. Mimo prawie czterdziestki na karku zachowują się w sposób skandalicznie i żałośnie histeryczny. Klara nie przestaje płakać przez całe trzysta stron i łapać się przy tym za brzuch. Powodem do płaczu nieodmiennie jest jej kochanek Aleks, który od lat nie potrafi odejść od żony i nieustannie miota się pomiędzy miłością do Klary a poczuciem obowiązku wobec żony i dzieci. Wronka, najbliższa przyjaciółka Klary, wciąż zakochuje się w kim innym, zawsze w jakichś popaprańcach. Piotr, miota się z opcji homo w opcję hetero i wciąż na nowo roni łzy za kochankami, którzy od niego odeszli. Ostatnią osobą dramatu jest matka Klary, wiecznie niezadowolona z córki i wybierająca się na tamten świat w zadziwiającą regularnością co kilkadziesiąt stron. Gdy dodamy do tego szpital, w którym co chwilę ktoś z bohaterów ląduje i liczne omdlenia Klary i Wronki oraz utraty świadomości Aleksa bedziemy mieli kompletny obraz książki.

Całość książki ma postać bardzo krótkich rozdziałów napisanych dialogiem. Czyta się je błyskawicznie. Kartki aż furkoczą od ich przekładania, bo czytający ma nadzieję znaleźć wreszcie coś, co będzie punktem zwrotnym beznadziejnej egzystencji Klary, która choć przedstawiona jest jako ostatnia sierota i nieborak, radzi sobie w życiu zawodowym (nieokreślonym w powieści) zadziwiająco dobrze, czego dowodem są markowe ciuchy, które nosi. Kto liczy na punkt zwrotny czy jakąkolwiek odskocznię od schematu: łzy, alkohol, telefon, sen ten na pewno nie wyrobi do końca książki. Książka wypadła znacznie poniżej moich oczekiwań – mazgajowatość bohaterów, ich opijstwo oraz emocjonalna niedojrzałość przyprawiały mnie o zgrzytanie zębów. Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wydawnictwa Świat Książki.

Klub Matek Swatek, Ewa Stec

Wydawnictwo Otwarte, 2010

Liczba stron: 394

Czym zajmuje się Klub Matek Swatek? Jak wskazuje nazwa zajmuje się swataniem, robi to profesjonalnie i dyskretnie, tak, aby osoba swatana nie zorientowała się, że to nie los podsyła jej idealnego kandydata lub kandydatkę na partnera życiowego. Klub prowadzą trzy przyjaciółki, którym pomysł na otwarcie firmy podsunęło samo życie – każda z pań musiała pomóc znaleźć męża lub żonę swojemu potomstwu lub dziecku przyjaciółki.

Pewnego dnia panie postanawiają wziąć w swoje ręce los Ani, trzydziestoletniej nauczycielki, córki Beaty. Ania właśnie kupiła swoje pierwsze mieszkanie i wyprowadziła się z rodzinnego domu, wzbudzając w Beacie pokłady kumulowanych od dawna uczuć – od poczucia winny aż po rozdzierającą serce troskę o przyszłość jedynej córki. Postanawiają więc wtajemniczyć Beatę w arkana swojego fachu i wytypować dla Ani odpowiednich kandydatów. Jednak los płata przedsiębiorczym paniom figla, ponieważ na horyzoncie dobrowolnie pojawiają się dwaj przystojni i szarmanccy mężczyźni – Wiktor i Marek. Wiktor remontuje mieszkanie Ani, a Marek jest wnukiem starszej sąsiadki. Obaj panowie próbują zdobyć serce dziewczyny.

Podboje sercowe nie stanowią jednak głównego wątku powieści. Główne skrzypce gra w niej wątek kryminalny – Wiktor twierdzi, iż jest tajnym agentem policji, a remont mieszkania Ani jest tylko kamuflażem dla jego prawdziwego zadania – obserwacji mieszkania, które wcześniej służyło za dziuplę dla największego gangstera. Powodowane menopauzalnym niepokojem Matki Swatki niejedno skomplikują, namieszają, zepsują zanim sprawa do końca się wyjaśni i znajdzie swój finał na … cmentarzu.

I choć nieczęsto czytam tego typu powieści, „Klub Matek Swatek” dostarczył mi mnóstwo przyjemności, kilka razy rozśmieszył tak, że domownicy doświadczyli mojej radości z lektury, przede wszystkim jednak osłodził mi trudne dni powakacyjnego powrotu do pracy. Polecam książkę jako osłodę na słotne dni i chwilę oderwania od codzienności. Dialogi prowadzone przez przyjaciółki oraz prawdziwe perełki w postaci kwestii wypowiadanych przez babcię Ani rozchmurzą nawet najbardziej ponurych. Proza Ewy Stec powinna zostać wciągnięta na listę refundowanych leków przeciw depresji.

Stokrotki w śniegu, Richard Paul Evans

Znak, 2010

Liczba stron: 304

Autor we wstępie do powieści pisze o swoim nieustannym zachwycie „Opowieścią wigilijną” Dickensa, nic więc dziwnego, że fabułę swojej książki oparł na podobnym zamyśle. Evans nie ukrywa, iż „Stokrotki w śniegu” są wariacją na temat winy i jej odkupienia. A ostateczny efekt ma służyć pokrzepieniu serc.

James Kier jest bezwzględnym, cynicznym biznesmenem działającym w branży nieruchomości. Swoje potężne imperium zbudował na sprycie, nieuczciwych zagraniach, nie licząc się z uczuciami osób, które wchodząc z nim w interesy niejednokrotnie straciły wszystko, co miały – łącznie z marzeniami, niewinnością, wiarą w ludzi. Podobnie postąpił ze swoją rodziną – zostawił żonę po wielu latach małżeństwa, z synem nie zbudował praktycznie żadnych innych relacji poza wrogimi. Respekt i szacunek jaki oddają mu znajomi i współpracownicy nie wynika z ich sympatii lecz z lęku przed Kierem. Czy jest coś co może cofnąć Kiera z obranej drogi życiowej?

Pewnego zimowego dnia w prasie ukazuje się nekrolog Jamesa Kiera. Wszystkie media ogłaszają jego śmierć, a w internecie, w komentarzach pod informacją o zgonie potentata rozwija się dyskusja, w której internauci nie zostawiają na nim suchej nitki. Nekrolog okazuje się być pomyłką, ale James dowiaduje się prawdy o sobie. Trudno żyć z taką wiedzą, trudno stanąć twarzą w twarz ze współpracownikami, trudno przyznać się do tego, że jest się rzeczywiście takim, jakiego widzą inni. James postanawia odkupić choć część swoich win. W jego osobistej krucjacie pomaga mu lojalna sekretarka.

Bogata w wiedzę zaczerpniętą ze wstępu wiedziałam jakiego rodzaju powieści mogę się spodziewać. Nie jest to typ literatury, który preferuję, ale książka bardzo mnie wciągnęła, być może właśnie dlatego, że wiedziałam w jakim kierunku potoczy się historia. Przeczytałam ją na jednym oddechu, w jeden wieczór, powstrzymując się od złośliwych komentarzy i chłonąc tę trochę naiwną historię.

Evans pisze prostym językiem, lekko, bez sztuczności, nadęcia i udawania, iż książka jest wielką literaturą. Nie ukrywa swoich zamiarów i chęci natchnięcia czytelnika nadzieją i wiarą w możliwość odkupienia. To typowa powieść świąteczna, bo takim akcentem kończy się opowieść. Czytanie jej w sierpniu to trochę osobliwe zajęcie, jednak ja wieszczę „Stokrotkom w śniegu” duże powodzenie na rynku wydawniczym pod koniec roku kiedy to planowane jest jej wydanie. W końcu nawet tacy twardziele jak ja chcą czasem przeczytać i popłynąć z nurtem jakiejś inteligentnie napisanej bajki dla dorosłych.

Siedem kolorów tęczy, Monika Sawicka

Wydawnictwo Magia Słów

Liczba stron: 458

Okładka książki oraz jej tytuł przyciągają wzrok. Mój przyciągały już od dawna, więc chętnie zgodziłam się zrecenzować tę książkę na prośbę wydawcy. Czego się spodziewałam? Chyba przede wszystkim wciągającej, babskiej, trochę rzewnej historii o miłości. Okładka wszak sugeruje tematy damsko-męskie. Jakoś nigdy nie zajrzałam do książki przeglądając półki w księgarni, więc nie miałam pojęcia, czego oczekiwać.

Pierwsze strony powieści już zasiały we mnie niepokój odnośnie zawartości książki – autorka hojną ręką cytuje Coelho, Whartona, Wiśniewskiego i piosenkę Piaska – a to moje główne wyznaczniki kiczu w literaturze i sztuce. Każdy z wyżej wymienionych panów do perfekcji opanował granie na uczuciach i nadużywanie WIELKICH słów w przyziemnych kontekstach.

Sawicka opowiada historie dwóch kobiet, obie pełne tragedii, śmiechu przez łzy i tak zwanej mądrości życiowej. Oba wątki nie łączą się ze sobą, choć historie w książce opowiadane są równolegle – jedna dotyczy kobiety opuszczonej przez męża po tragicznej śmierci ich młodszego dziecka, druga wakacyjnego romansu, który mógłby przerodzić się w coś więcej, gdyby nie pewne przeszkody. Szczególnie ta pierwsza historia ma duży potencjał, odpowiednio rozwinięta mogłaby stać się poczytną powieścią.

W takiej formie, jak w „Siedmiu kolorach tęczy” traci jednak całą magię. Autorka uwzięła się na cytowanie, przytaczanie, pouczanie – długie fragmenty książki to: wypracowania szkolne prosto z sieci, wykłady o ezoteryce, streszczenia głupawych poradników, cytaty z Coelho, przydługie listy Sobieskiego do Marysieńki, przedrukowany reportaż o tureckich prostytutkach prosto z Wysokich Obcasów (czytałam, jak się tylko ukazał) itp. Jedną trzecią objętości książki zajmują zwycięskie utwory amatorów, którzy nadesłali swoje prace na konkurs. Powieść Sawickiej ma około 300 stron, z czego jakieś 200 to cytaty i streszczenia. Szkoda, że Sawicka zarzuca swoich czytelników inspiracjami, z których sama czerpie, ja wolałabym raczej poczytać, co autorka potrafi sama napisać, bo niewątpliwie ma dobre pomysły na fabułę.